„Dziennik 1954” czyta się powoli, smakując każde zdanie, każde słowo. Może dlatego, że sam Tyrmand zdaje się rozsmakowywać w języku jako tworzywie, ale także w przesiąkniętej wszechobecnymi oparami absurdu i kapusty z grochem socjalistycznej rzeczywistości.
Leopold Tyrmand – urodzony w 1920 roku w Warszawie, w zasymilowanej rodzinie żydowskiej – w chwili pisania „Dziennika” ma niecałe 34 lata i bogatą przeszłość. Studiował już architekturę w Paryżu, pisał dla „Prawdy Komsomolskiej” w Wilnie, pracował jako tłumacz, kelner, a nawet marynarz w III Rzeszy, by w końcu trafić do obozu koncentracyjnego niedaleko Oslo.
Po wojnie współpracował z wieloma czasopismami, by ostatecznie dzięki pomocy swojego przyjaciela Stefana „Kisiela” Kisielewskiego trafić do „Tygodnika Powszechnego”. W 1953 roku gazetę zlikwidowano za odmowę druku nekrologu Józefa Stalina, Tyrmand zaś otrzymał oficjalny zakaz publikacji.
Tu zaczyna się pozornie krótka – bo ledwie trzymiesięczna – historia bezrobotnego dziennikarza, miłośnika jazzu i niebieskiego ptaka w zachlapanej zimowym błotem i komunistyczną propagandą Warszawie. „Dziennik 1954” to zapiski Leopolda Tyrmanda obejmujące pierwszy kwartał 1954 roku. Czas to znaczący, bowiem wtedy właśnie kombinat metalurgiczny w Nowej Hucie nazwany został imieniem Lenina, wtedy premierę miał pierwszy w historii kolorowy polski film „Przygoda na Mariensztacie”, wtedy odbył się historyczny II Zjazd Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej, wtedy wreszcie premierem został Józef Cyrankiewicz.
W takiej rzeczywistości przyszło żyć autorowi. Rzeczywistości trudnej i dla człowieka o duszy wolnej i niepokornej nawet niebezpiecznej. Tyrmand sam o sobie mówi, że jest estetą. Chociaż czasami przymiera głodem, to zawsze jest dobrze ubrany, chadza do ekskluzywnego krawca, jada „u literatów”, zadaje się ze śmietanką intelektualną stolicy. Tymi ostatnimi często pogardza – choć jednocześnie podziwia – widząc w nich sprzedajnych wyrobników ustroju.
„Dziennik 1954” to niedopowiedziana i niedokończona historia świata, który według wszelkich zapisów historycznych wydaje się światem nie do przyjęcia. Analizując zapiski Tyrmanda nietrudno znaleźć w nich ostrą krytykę systemu i jego absurdów. Autor nie szczędzi Czytelnikowi długich, często cynicznych, a często „prosto w oczy” sceptycznych wywodów o absurdach gospodarczych, społecznych i kulturalnych socjalizmu. Niewiele jednak jest tu polityki. Głównym obiektem tyrmandowskiej krytyki jest przede wszystkim zacofanie Polski Ludowej wobec zachodu. Zachodu, który Tyrmand dobrze zna, ale w przeciwieństwie do tak zwanych „bikiniarzy” nie przyjmuje bezkrytycznie.
Swoją drogą „bikiniarze” to również zjawisko, które na kartach „Dziennika” pojawia się wielokrotnie. To właśnie tutaj Tyrmand tłumaczy etymologię tego określenia, pochodzącego według niego od od krawatów, na których wyobrażony był wybuch bomby atomowej na atolu Bikini w 1946 roku. Zgodnie z poglądami ówczesnej władzy sam autor wpisuje się w bikiniarski trend, jako miłośnik kolorowych skarpetek, butów na porządnej „słoninie” i wąskich spodni. Byłoby to jednak znaczne uproszczenie, bo choć miłość do jazzu, przerysowany czasem intelektualizm, niebanalny styl życia i pogarda dla socjalistycznych paranoi przebijają z każdej karty „Dziennika”, to jednak nie można Tyrmandowi zarzucić konsumpcjonizmu, który de facto jest motywem przewodnim bikiniarskiego światopoglądu.
„Dziennik 1954” to także zapis zmagania z szarą rzeczywistością - brakiem stałych dochodów, sąsiadami z kamienicy na warszawskim MDM-ie, opieszałością urzędów i błotem na ulicy. To również szczegółowy zapis dość kontrowersyjnego i spisanego z góry na zagładę związku z nastoletnią Bogną, której był... korepetytorem.
Pamiętniki Tyrmanda to jednak przede wszystkim piękna podróż w głąb duszy późniejszego autora bestsellerowego „Złego”. Dowód dla wszystkich niedowiarków, że piękno i prawdziwa wolność tkwi w nas samych. Nie w 60 kanałach telewizji kablowej, pełnych sklepach i wypchanych portfelach. Leopold Tyrmand udowadnia, że nawet w niewielkiej – jak sam mówi, nawet więźniowie mają więcej przestrzeni – klitce śmierdzącej przypaloną kapustą, bez pieniędzy i w zasadzie bez poważniejszych perspektyw na przyszłość, można być człowiekiem szczęśliwym.
Na koniec ciekawostka. To właśnie za sprawą Tyrmanda narodził się jeden z najważniejszych na świecie fotografików specjalizujących się w jazzie i rocku. Mowa oczywiście o Marku Karewiczu, dotąd muzyku grającym na kontrabasie i trąbce, który – jak sam powiedział w jednym z wywiadów – usłyszał od Tyrmanda, gdy ten obejrzał jego zdjęcia: „Marek, ty nie pier...l. Ty się weź za porządną robotę”.
O tym jednak w „Dzienniku 1954” autor napisać nie zdążył. Nie zdążył, bo musiał napisać najbardziej znaną w swojej karierze powieść. Czyli „Złego”....