Na wstępnie dziękuję wydawnictwu Prószyński i s-ka za możliwość zapoznania się z powieścią przedpremierowo.
Mam problem.
Mam problem z szyciem. Jest to dla mnie magia, nigdy nie ruszyłam dalej niż przyszycie guzika czy zacerowanie skarpety, choć uważam to za bardzo odprężające zajęcia, (lubię zajęcia, przy których trzeba się skupić). Krawiectwo to odłam sztuki artystycznej. Zdolny krawiec to prawdziwy czarodziej.
Mam problem z sukienkami. Dopiero odkrywam, że można je nosić ze swobodą, bo zazwyczaj ich unikałam jak ognia. Wciąż nie dają mi takiej pewności siebie, jaką sukienki głównego bohatera książki dawały ich właścicielkom. Wręcz przeciwnie, będąc w sukience czuję się obnażona i najchętniej schowałabym się za pierwszym lepszym drzewem.
Mam problem z głównymi bohaterkami. Zazwyczaj mnie irytują i może jest to już jakiś rodzaj socjopatii, ale na palcach jednej ręki mogłaby pewnie wymienić bohaterki, które nie wzbudzały we mnie irytacji.
I wreszcie mam problem z literaturą kobiecą. Rzadko ją czytam. Nie trafia do mnie. Jak dziś pamiętam, kiedy 10 lat temu sięgnęłam po „Cukiernię pod Amorem” i od tej pory poszukuję czegoś równie doskonałego. Niektóre pozycje są zbliżone na tyle, że wspominam je z przyjemnością, większość jednak nawet do tego poziomu nie sięga.
Książka Pani Agaty Kołakowskiej „Szczęście na miarę” jest przyjemnym czytadłem, ale to wciąż nie jest książka, którą zapamiętam na lata. Opowieść o Leonardzie Kittayu i jego niezwykłych sukienkach była ciekawa, chętnie poznałabym całą historię jego młodości i miłości. Natomiast wątek dziennikarski w żaden sposób do mnie nie przemawiał. Raz, że Dagna nie wzbudzała mojej sympatii, dwa, uznałam sensację, jaką zrobił jej artykuł za niewiarygodną. Jeden artykuł w lokalnym dzienniku nie uczyniłby z Kittaya celebryty. Cała afera powinna się rozkręcić po jego SPOILER wyjeździe do Paryża i ostatnim mailu, który otrzymał.
Lokalny dziennik nie ma takiej siły przebicia, niestety, a ja nie lubię za bardzo historii niewiarygodnych opakowanych w powieści obyczajowe. Jasne, że ktoś może powiedzieć, że to tylko książka, ale jakoś raziło mnie to.
Gdyby nie wątek dziennikarski i umieszczenie akcji we współczesności, książka byłaby przyjemną opowieścią o krawcach. Wyobraźcie sobie ten dziewiętnastowieczny Kraków lub Warszawę z dwudziestolecia międzywojennego. Te cudne kreacje, wytworne damy, eleganckich mężczyzn i rywalizacje nawet na polu krawieckim. Taka historia miałaby wspaniały klimat.
Czy chce powiedzieć, że książka pani Kołakowskiej jest zła? Absolutnie. Jest przyjemna. Dobra pod koc i do kubka herbaty. Z przyjemnością podzielę się nią z najbliższymi, żeby też poczytali coś lekkiego.
Ale właśnie… to lekka lektura. Brak jej głębi, która można by było osiągnąć rozwijając wątek Leonarda i Małgorzaty z ich młodości (jak się poznali, jak się kochali, jak się rozstali; chciałabym znać z uczestniczenia w tym a nie z opowieści bohaterów), a uszczuplić trochę wątek Dagny, która w ciągu kilku zaledwie tygodni potrafiła jakimś cudem omotać trzech facetów, (i to dwóch zaledwie po jednym drinki, bo każdy z nich już wtedy rozmawiał z nią o związku. Po pierwszej randce, serio?).
Podsumowując, więcej Leonarda, mniej irytujących głównych bohaterek :)