Kolejna minipowieść z Maigretem w roli głównej zaczyna się nietypowo, oto komisarz otrzymuje anonimowy list informujący, że niedługo można spodziewać się morderstwa w pewnej rodzinie, ponieważ list jest pisany na specjalnym, czerpanym papierze, bardzo szybko policja dowiaduje się, że został wysłany z paryskiego mieszkania adwokata Parendon, a potem komisarz właściwie spędza cały swój czas w tym mieszkaniu, oczekując zbrodni, ale nie mając żadnych podstaw prawnych do wszczęcia śledztwa.
Książka jest tak naprawdę studium obyczajowo-psychologicznym rozpadu rodziny z wyższych sfer. Sam adwokat Parendon jest mocno niepozorny, ale to wybitny specjalista z prawa morskiego, zarabiający krocie. Jego żona pochodzi z bogatego i niezmiernie wpływowego rodu prawników, mają też dwoje nastoletnich dzieci. A olbrzymie mieszkanie, w którym żyją, jest własnością jej rodziny. Adwokat, który się wżenił w bogatą rodzinę, jest bierny, nie chce niczego zmienić, mówi: „Nie mieszkam więc całkiem u siebie, lecz u teścia, i do mnie należą tylko książki, meble w moim pokoju i to biurko.” Charakterystyczne jest pierwsze zdanie opisujące panią Parendon: „Czterdziestoletnia, bardzo żywa, elegancka kobieta, o wyjątkowo ruchliwych oczach potrzebowała zaledwie kilku sekund, aby zlustrować komisarza od stóp do głów. Jeśliby miał małą plamę z błota na lewym bucie, zauważyłaby z pewnością.” No, cóż, to wiele mówi o charakterze tej pani. Celnie charakteryzuje ją kamerdyner: „Mówiąc między nami to wiedźma […] Wszystkim zatruwa życie... Jest wszędzie, do wszystkiego się wtrąca, na wszystko narzeka...” Ta kobieta o silnym charakterze, dla której najważniejsze są konwenanse, pokazanie się, klasowa przynależność, usiłuje wmówić komisarzowi, że jej mąż jest chory psychicznie, bo unika życia towarzyskiego, oczywiście aranżowanego przez nią. A potem dochodzi do morderstwa, każdy wierny czytelnik Simenona od razu odgadnie, kto jest sprawcą, ja też się bezbłędnie domyśliłem.
Rzecz jest ciekawa jako studium rozpadu rodziny, ale mam dwie uwagi krytyczne. Po pierwsze dziwaczne jest, że do końca książki nie wiadomo, kto jest autorem ręcznie pisanych listów, przecież domownicy winni to wiedzieć... Po drugie, samo morderstwo jest dysonansem w książce obyczajowo-psychologicznej, to wątek z innej bajki doczepiony na siłę, no ale takie są wymogi kryminału...
W sumie wyszło dziwnie, bo napisał Simenon dobrą rzecz psychologiczno-obyczajową i niepotrzebnie wtłoczył ją w sztywne ramki kryminału.