Och, olbrzymi jest mój niedosyt po przeczytaniu tej książki, kiedy oczekiwania wobec niej były tak wielkie jak wielkie są arbuzy. Temat nawiedzonych domów i laleczek w historii grozy wydaje się być jak bułka z masłem- czymś oklepanym. Kiedy przeczytałam opis, że to przerażająca, a zarazem mrocznie zabawna opowieść o rodzinnych sekretach z przeszłości byłam przekonana, że autor jakimś cudem stanie na rzęsach i połączy to co zostało zapowiedziane, choć czułam że jest to trudne do wykonania, bo bać się i jednocześnie śmiać się z czegoś to ciężkie połączenie.
No i tak się stało. Poznajemy bohaterów tej książki, którzy stają się spadkobiercami domu po swoich zmarłych rodzicach. Jesteśmy świadkami jak siostra z bratem początkowo drą koty z powodu nierównego podziału majątku, jak siebie traktują, co o sobie myślą i co sobie wygarniają. Autor w precyzyjnych szczegółach zagłębia się w ich punkty widzenia i powody skomplikowanej relacji. Wchodzimy w ich teraźniejszość, ale i przede wszystkim przeszłość. Również przeszłość ich rodziców i jeszcze dalszej rodziny; ciotek czy kuzynek. Można byłoby spokojnie narysować drzewo genealogiczne od najstarszego do najmłodszego członka tej rodziny i połączyć je czymś co udręczyło ich wszystkich czyli: Pupkinem- pacynką.
Bardzo dokładnie po nitce do kłębka przez całą książkę coraz lepiej i lepiej wychodzą rodzinne tajemnice jakie zaczęły się jeszcze w innym pokoleniu, a ich skutki sięgały aż po małą córeczkę Louise. To skrupulatne prześwietlenie każdej osoby muszę przyznać zmęczyło mnie i zaczęło denerwować. Rozumiem, że mogło być to konieczne żeby powstał odpowiedni klimat i żeby czytelnik zrozumiał cały sens „Nawiedzonego domu”… ale czułam momentami, że robi się z tego jakaś telenowela. Każdy ma swoje racje i każdy ma tajemnice, a w tym wszystkim jest czytelnik, który próbuje analizować co, kto, przez kogo, dlaczego, po co i jak? Dziwne to było i uważam, że odrobinę ten przerost formy nad treścią spowodował przekombinowanie.
Niestety muszę stwierdzić też, że w większości te „przerażające przygody” były przewidywalne i oklepane. Nie wspomnę, że absurdalność i groteskowość raziła jak słońce w oczy, gdy zapomina się okularów słonecznych na nos założyć w upalny dzień. Nie chcę za bardzo zdradzać szczegółów, ale naprawdę trzeba mieć dystans czytając jak wyglądał atak pająków czy wyjątkowych wiewiórek na domowników i jak bardzo było to traumatyczne. Starał się autor sporo tych strasznych ataków stosować, ale nie wiem czy używanie młotka jako śmiertelnej broni było dość wiarygodne… to z piłą mechaniczną też takie oderwane od rzeczywistości i niby brutalne, a jednak jakoś tak gładko to poszło… No i tak, można by tu powiedzieć, że właśnie o to chodziło Hendrixowi. Ktoś kto ma dystans, poczuje właśnie mroczną zabawę o przerażającym zabarwieniu, tyle że dla mnie to książka typowo młodzieżowa i taki klimat już mnie średnio rajcuje. Ogólnie też miałam wrażenie, że cała procedura sprzedaży domu zeszła na boczny tor, a skupiała się znacząco na tej relacji brat- siostra- lalki. Oraz na ich walce między sobą.
Zaczął mi się podobać bardziej pod koniec książki ten pomysł, gdy wszystkie złe wydarzenia skupiły się poprzez dziwny zbieg okoliczności na małej Poppy- córeczce Lousie. Jeszcze większa determinacja, by raz na zawsze zrobić porządek z przeszłością i pacynką zaowocowała tym, że moje narzekanie ostatecznie nie osiągnie kulminacyjnego szczytu. Tylko, że ponownie jak już zaczęło dziać się coś bardziej strasznego to musiał nastąpić ten „zabawny” moment co psuł mi wszystko. Ech… próba przekupienia pacynki słodyczami m&m’s była jakimś nieporozumieniem. Cóż, może jestem zgorzkniała, wybaczcie. Muszę dodać jednak, że to jak się potoczyła cała ta sprawa finalnie… zmusza do zastanowienia nad… duchami i ich ostatecznym spokojem, a to już bardzo poważna sprawa z której w sumie głupio się śmiać.
Ujawnianie tajemnicy za tajemnicą może konkretnie zmęczyć, żeby rozwikłać główną tajemnicę czyli powód „Nawiedzenia” rodzinnego domu Marka i Louise, ale wytrwali na pewno dostaną oczekiwaną odpowiedź, która może ich nieźle zaskoczyć… No i czy w końcu uda się sprzedać ten nawiedzony dom? Czy dalej taki zostanie? To już sprawdźcie sami.
Na marginesie muszę dodać, że okładka wzbudza mój wielki zachwyt, a i dwukrotna wzmianka o zespole Nirvana już w treści "Nawiedzonego domu" łechta wielce moje grunge'owe serce.
Książka z Klubu Recenzenta serwisu nakanapie.pl