Tuż przed świętami Bożego Narodzenia często mamy ochotę na jakąś książkę związaną bezpośrednio z tym tematem. Magia świąt ma już to do siebie, że stęsknieni za tym czasem, próbujemy go jak najbardziej przybliżyć. Po „Stokrotki w śniegu” sięgnęłam właśnie głównie z tego powodu – nie czując zupełnie atmosfery świąt, miałam nadzieję trochę przybliżyć sobie to uczucie. Ale nie tylko, bo po powieść Evansa miałam ochotę sięgnąć od dawna. Zastanawialiście się kiedykolwiek nad tym, co by było, gdybyście mieli okazję oglądać z góry swoją śmierć, uczestniczyć w pogrzebie i słyszeć wszystko to, co po Waszej śmierci mają do powiedzenia inni? James Kier miał właśnie taką okazję. Mimo że jego śmierć w wypadku samochodowym okazała się pomyłką, to jednak wyjaśniła się po jakimś czasie, a sam James miał dość czasu na to, aby zrozumieć, jak wiele ludzi go nienawidzi. Praktycznie nikt, poza jedną osobą, jego żoną, nie wypowiadał się o nim pozytywnie – ani współpracownicy, ani syn, ani rodzina i przyjaciele. W swoim życiu dokonał wiele złego, odbierając ludziom dach nad głową, zabierając majątki, w końcu niszcząc własną rodzinę i stosunki z żoną i synem. James jednak zrozumiał to dopiero po swojej własnej śmierci. Ale jak wiecie, to jedynie pomyłka, a James w jednej chwili postanawia się zmienić i naprawić wyrządzone krzywdy. Nadarza się ku temu doskonała okazja, ponieważ zbliżają się święta Bożego Narodzenia oraz ślub jego syna, na który James niestety nie otrzymał zaproszenia… Od dawna, jak wspomniałam wcześniej, miałam ochotę poznać twórczość Richarda Paula Evansa. Jego książki zbierają prawie zawsze bardzo pozytywne recenzje, chciałam więc zobaczyć na własnej skórze, jakie są naprawdę. Czy było warto? Cóż, na pewno nie żałuję, jak nie żałuję nigdy żadnej przeczytanej książki, jednak w „Stokrotkach w śniegu” czegoś mi zabrakło. Bez wątpienia jest to dobra powieść, doskonała na odstresowanie się i nie wymagająca myślenia. Jednak nie pozostawiająca jakichś szczególnych uczuć i emocji, pewnie zapomnę o niej tak szybko, jak zajęło mi jej przeczytanie. Nie chcę pisać, że jest płytka, ale takie właśnie słowo mi się nasunęło na myśl. Płytka, przewidywalna do granic możliwości. Głównego bohatera nie polubiłam w ogóle ani na początku, ani pod koniec książki, gdy się zmienił, wydał mi się sztuczny, a cały jego projekt pogodzenia się z innymi i naprawienia błędów – odrobinę naciągany. Cieszyłam się, że książka jest dość krótka, bo nie wiem, czy dałabym radę przeczytać ją do końca, gdyby miała powiedzmy 400 czy 500 stron. Temat jednak bez wątpienia jest godny uwagi. Wewnętrzna przemiana pod wpływem „własnej śmierci” jak najbardziej do mnie przemawia, szkoda tylko, że autor nie wykorzystał do końca pomysłu na to, wszystko dzieje się tak szybko, że aż trudno w to uwierzyć i pewnie w rzeczywistości mało by to było prawdopodobne. Ale za sam pomysł należy się autorowi plus. Powiem szczerze, że magii świąt w tej książce również nie poczułam i na tym również się zawiodłam. Cóż, trzeba sobie znaleźć jakiś inny sposób na atmosferę świąteczną, bo ta książka mi w tym nie pomogła… Może po prostu ubiorę wcześniej choinkę? „Stokrotki w śniegu” to książka bez wątpienia dla czytelników, którzy nie wymagają wiele od lektury. Jest to powieść, która pewnie szybko wyleci Wam z głowy, ale na pewno w jakimś stopniu umili czas, chociaż nie spodziewajcie się po niej wiele. Ja naczytałam się sporo pozytywnych recenzji o tej książce, może dlatego odrobinę się zawiodłam. Ale mimo wszystko polecam – w końcu co nie podoba się mi, może akurat spodoba się komuś innemu? [
http://mojeczytadla.blogspot.com/2012/12/stokrotki-w-sniegu.html]