Każdy z moli książkowych cały czas poszukuje nowych gatunków, które albo go zachwycą i będzie miał ochotę na kolejne powieści tego typu albo skutecznie odstraszą i czytelnik nie sięgnie po daną książkę lub będzie miał przed tym obawy. Dzięki albo raczej przez lekturę powieści „Nowa era: Exodus” skutecznie zniechęciła mnie do dalszych przygód z science-fiction.
Powieść jest nudna jak flaki z olejem. Wszechobecna monotonia jest okropna, schematyczność przeraża, nie ma głównych bohaterów… koniec tego użalania się. Czas ubrać moje myśli w słowa. Książka nudna do szpiku kości. Naukowy język był dla mnie nie do wytrzymania, do tego okropna monotonia tworzyły całość, przez którą z trudem przebrnęłam. Nie raz odkładałam powieść, bo nie mogłam tego wytrzymać, ale z wielkim wyrzutem patrzyła na mnie z półki i wracałam do niej z nadzieją, że może, choć trochę się poprawi. Niestety bardzo się myliłam, za każdym razem to odkładałam ją to znowu czytałam, ale za każdym razem z coraz większym trudem, ale to jest dopiero wierzchołek góry lodowej. Język, którym pisze autor jest ciężki i strasznie przez niego przebrnąć.
Schematyczność jest kolejnym ciosem w plecy. Za każdym razem powtarzało się jedno i to samo, praktycznie we wszystkich rozdziałach: atak, pokój, atak, pokój po 3, 4 walkach zaczęło mnie to irytować. Dobra, parę mogłoby przejść no, ale ludzie nie 20. Z każdym kolejnym spotkaniem z obcymi łapałam się za głowę i zastanawiałam, dlaczego autor tyle tego nawpychał. Można było zastosować tyle innych ciekawych rzeczy, a nie w kółko to samo. Nawet najwytrwalszy czytelnik w końcu się znudzi.
Do wielu rzeczy musiałam dochodzić sama, bo autor ich nie wyjaśnił. Nie lubię tego. To osoba, która tworzy treść, która zna bohaterów powinna wyjaśniać czytelnikowi rzeczy, które przecież sama stworzyła. Czytelnik może tylko spekulować, co się zdarzy, a nie sam prowadzić śledztwo. Choć sporo z nich wyjaśniłam, wiele pozostało niewyjaśnionych, co mnie jeszcze bardziej irytuje, po co zaczynać wątek, jeśli później zostawia je na pastwę losu.
Brak jednego głównego bohatera też daje w kość. Tak naprawdę żadnego z nich dokładnie nie poznajemy. Admirał tylko wydaje polecenia, no i czasami (czytaj często lub zawsze) narzeka, że to jest nie dokładne to jest takie to owakie. W którymś momencie stwierdziłam, że nic poza „utrzymywaniem” porządku nie robi, och przepraszam jeszcze wydaje tak istotne polecenia. Jeśli autor chciał żeby był on głównym bohaterem powinien dodać i opisać parę cech charakteru. No, ale cóż stało się.
Spodziewałam się po tej książce czegoś lepszego, czegoś, co mnie zaskoczy i powali na kolana. Okładka jest naprawdę interesująca i ciekawa. Statek kosmiczny, jakaś planeta w tle- rzeczy na pozór banalne, a jednak interesujące. Później pora na opis, zagłada Ziemi, ucieczka, spotkanie nowej planety, to może być ciekawe. Jakże się myliłam. W tej powieści nic mi się nie podobało, poza okładką, ale ona nie zrekompensuje dziury w treści. Spodziewałam się wiele i niczego nie dostałam. Myślałam, że będzie to pasjonująca powieść o zagładzie Ziemi i podróży w kosmosie po to by odkryć nowe miejsce do życia. A tu kicha. Otrzymałam książkę nudną, schematyczną i beznadziejną. Trzymajcie się od niej z daleka.