Ile razy w Waszym życiu czuliście, że los z Was zakpił? Ile razy chcieliście, żeby wydarzyło się coś spektakularnego? Ile razy zadawaliście sobie pytanie: „dlaczego ja, dlaczego przytrafiło się to właśnie mnie a nie innym?” Kiedy dotyka nas coś bardzo złego, przestajemy pojmować cokolwiek, liczymy, że obudzimy się z tego strasznego koszmaru... Kiedy spotyka nas wielkie szczęście, jesteśmy oszołomieni, a jednak nie dowierzamy, chcemy, żeby ktoś nas uszczypnął. Selja Ahava w swojej książce „Rzeczy, które spadają z nieba” pisze właśnie o tej przypadkowości losu. I nie, nie jest to powieść z przesłaniem w stylu, że cokolwiek się nie dzieje, to takie po prostu jest życie i musimy zaakceptować zarówno dobre, jak i złe rzeczy, które się nam przydarzają. Tu chodzi o coś zupełnie innego. O usilną potrzebę zrozumienia czegoś, czego nie da się zrozumieć. O to, że nie potrafimy zaakceptować rzeczy, których nie jesteśmy w stanie wyjaśnić. I odwrotnie, jeśli nawet rozumiemy, że musimy pójść naprzód, nie potrafimy się z tym pogodzić. O tym, że zarówno kiedy przytrafi nam się w życiu coś złego jak i nieoczekiwane szczęście, zostajemy z tym bardzo często sami i bardzo zagubieni, bo większość ludzi będzie trzymać się od nas z daleka, żeby pech „nie przeszedł” na nich, a nasze szczęście ich nie dołowało. O tym, że czas wcale nie leczy ran, tylko się zatrzymuje i tkwimy w zapętleniu. Pamięci nie da się oszukać, bo wspomnienia są jak alarm, który budzi nas w środku nocy. I choć ból się zmniejsza, rana powolutku goi, to blizna zostaje na zawsze. Wreszcie o tym, że nie warto czekać, bo to "coś" może wcale się nie wydarzyć, a wtedy przegapimy swoje własne życie...
Już dawno nie czytałam czegoś tak oryginalnego i na wskroś prawdziwego. Selja Ahava poruszyła mnie narracją, językiem, emocjami, historiami, kreacją bohaterów, szeroko rozumianą przypadkowością wszystkiego i niczego, formą, absurdem, baśniowością, realizmem, przesłaniami, szczerością, dojrzałością, cudownym zmysłem obserwatora i pewnie jeszcze tym wszystkim, czego nie potrafię nawet nazwać. Ta książka stała się dla mnie szczęśliwym zrządzeniem losu, które normalnie próbowałabym pojąć, ale tym razem postanowiłam się nim po prostu cieszyć. Chłonęłam każde słowo, bo czułam, że każde ma znaczenie i nie jest przypadkowe w przeciwieństwie do opisywanych historii. Perspektywa małej dziewczynki, borykającego się wraz z ojcem z żałobą po śmierci matki, którą zabiła bryła lodu poruszyła mnie do głębi. Jej sposób rozumowania rzeczywistości był tak bardzo prosty i tak bardzo celny. Kobieta, która nie potrafiła poradzić sobie ze swoim szczęściem po dwukrotnej wygranej na loterii, bo bała się, że los z niej zakpił, zaskoczyła mnie absurdalną wręcz, a może wcale nie, usilną potrzebą normalności. A wreszcie jej wymiana korespondencji z mężczyzna rażonym 4 razy piorunem, próbującym pogodzić się ze swoim pechem pokazała jak różnie odbieramy pojęcia szczęścia. Każda z tych historii wydaje się zarówno nieprawdopodobna, jak i zwyczajna. Są jak wyjątki od reguły, które ją potwierdzają.
Selja Ahava przypomniała mi za co kocham literaturę skandynawską, a mianowicie za niepowtarzalny klimat, za te wszystkie szczegóły, cechy, smaczki, które tworzą jedną, nieoczywistą, spójną całość. Od zawsze działa na mnie jak magnes jej: prostota, minimalizm, wielowymiarowość, wieloznaczność, surowość, sentymentalność, melancholijność... Tutaj to wszystko było i jeszcze więcej. Autorka zaczarowała mnie baśniowością, którą umiejętnie wplotła w opisywane historie, a ta nadała głębi i magii całości. Tak sobie myślę, że dobrym podsumowanie dla tej książki są dwa a właściwie trzy słowa: spodziewajcie się niespodziewanego... Czytajcie, naprawdę warto!