W życiu każdego z nas zdarzają się chwile, kiedy mamy ochotę zapomnieć o otaczającym nas świecie i przez jakiś czas poprzebywać w innym, pozbawionym większych udręk - takim, w którym każda, nawet najczarniej malująca się historia, kończy się happy endem.
Taki właśnie świat znajdziecie w najnowszej pozycji od Miry - "Smaku hiszpańskich pomarańczy". Jest to zbiór trzech opowiadań autorstwa znanych i lubianych przez miłośników popularnych harlequinów autorek - Kim Lawrence, Kathryn Ross i Chantelle Shaw. Nie będę owijać w bawełnę i bez ogródek powiem: nie znam ich życiorysów i też niespecjalnie mnie one interesują. Po książkę sięgnęłam zaś z jednego powodu: chciałam odpocząć. Od fantastyki, powieści obyczajowych, a także własnego - niekoniecznie zawsze udanego - życia. Patrząc na okładkę i czytając opis książki, wiedziałam, że utrafiłam w sedno. "To jest to", pomyślałam i zdecydowałam się przygarnąć tę uzbrojoną w soczystą, przywołującą na myśl pomarańcze, słońce i Hiszpanię, okładkę książkę. I nie żałowałam poświęconego jej czasu.
Od razu wyjaśnijmy sobie jedną rzecz: książka nie jest arcydziełem literatury. Jest boleśnie schematyczna, przewidywalna i prosta. Kompletnie nie nadaje się dla mężczyzn, chyba że istnieją tacy, co się w typowych romansach zaczytują (wskażcie mi takiego, to wezmę autograf!). Mało tego - wiele kobiet też nie sięgnie po tego rodzaju książkę. A wiecie dlaczego? Z powodu uprzedzeń. Od lat wtłacza się nam argumenty przemawiające za tym, że harlequiny to zło wcielone i wstyd je czytać. Wielka szkoda, bo są to naprawdę fajne książki, wspaniale odstresowujące, tyle że trzeba pogodzić się z faktem, że są napisane w specyficzny sposób: przewidywalnie i prosto aż do bólu, a także według schematu, który każda czytelniczka mogłaby sobie rozrysować. Uściślając, wszystko zaczyna się od pierwszego spotkania dwójki bohaterów, nierzadko w interesujących okolicznościach, potem mamy rozwój romansu i ewentualnie jakieś wspólne kłopoty, następnie dochodzimy do punktu krytycznego, gdzie następuje kłótnia/rozstanie/tragedia, a na końcu bohaterowie wracają do siebie i mamy tradycyjny happy end.
Według takiego schematu ułożone są historie w "Smaku...". W pierwszej poznajemy Lily, która leczy smutki po zdradzie męża. W Andaluzji spotyka Santiaga, z którym łączy ją pewna tajemnica. Okazuje się, że Lily nie jest do końca osobą, za którą się podaje, o czym mężczyzna dość często jej przypomina. Tymczasem w drugim opowiadaniu przenosimy się do Barcelony. Carrie, na co dzień pracująca w agencji reklamowej, ma przygotować kampanię dla Santosów - słynnych wytwórców wina. Jednocześnie wychowuje osieroconą bratanicę Molly i stara się o adopcję. Przeszkadzają jej w tym dziadkowie dziewczynki, a uwagę Carrie zwraca również przystojny Maks Santos. W trzeciej z kolei historii poznajemy Madryt, a wraz z nim księcia Javiera Herrerę, który musi znaleźć żonę, aby otrzymać w spadku rodzinny bank. Na jego drodze staje Grace Beresford, córka mężczyzny, który go oszukał i dopuścił się malwersacji w banku Santosów. Proponuje jej fikcyjny ślub w zamian za umorzenie długów ojca dziewczyny, jednak żadne z nich nie jest w stanie przewidzieć co z tego wyniknie.
Myślę, że nikt z Was nie obrazi się, gdy powiem, że wszystkie historie skończyły się szczęśliwie. W końcu niczego innego nie można się było po takiej książce spodziewać. I tak Lily i Santiago odrzucili złe wspomnienia i wzięli ślub, Carrie i Maks przestali skakać sobie do gardeł i zostali parą, a Javier i Grace uznali, że ich ślub okazał się strzałem w dziesiątkę. Prawda, że piękne?
Jak już wspominałam, w książce znajdziemy prosty, nieskomplikowany język, podbudowany malowniczymi krajobrazami Hiszpanii, która aż się prosi o odwiedziny. Sądzę, że tego właśnie nam potrzeba po odkrywaniu intryg w kryminałach, śledzeniu wartkiej akcji w fantastyce i zalewaniu się łzami po lekturze poruszających obyczajówek.
"Smak hiszpańskich pomarańczy" to łatwa w odbiorze książka, odprężająca umysł i będąca odskocznią od tego, co czyta się na co dzień. Polecam ją serdecznie miłośniczkom romansów, a także osobom spragnionym odpoczynku. Czyta się ją szybko, dlatego z góry uprzedzam, że doczytanie książki do końca zajmie Wam góra jeden wieczór. Zawsze jednak będzie to kilka godzin relaksu, którego nikt Wam nie odbierze. I to liczy się najbardziej. Osobiście cieszę się, że dojrzałam na tyle, by traktować romansidła jak niezobowiązujące lektury, a nie tandetne szmiry, co w moim odczuciu jest trochę niesprawiedliwe i nie do końca trafne.
Ocena: 4/6