Miałam zacząć jakimś wstępem. Chciałam, by było elegancko i bez dziecinnych uniesień wyrażanych przymiotnikami. Miałam, ale nic z tego, bo to wprost niemożliwe. Powtórzę, by i samej pojąć – NIEMOŻLIWE! Oto bowiem będąc ciągle pod wpływem ogromnej mocy „Wysp Naftalinowych” muszę szybko wyrzucić z siebie to, co mi rozsadza wnętrze.
Ta powieść jest fenomenalna.
Treść, która dzięki stylowi napisania gwarantuje dobrą zabawę bliską euforii. „Wyspy Naftalinowe” to zbiór wszystkiego, co najlepsza powieść mieć powinna. Niebywała uczta dla czytającego, bo choć autorka zwodzi scenami i lecącymi rozdziałami, to ciągle bawi i nie można się oderwać od lektury. Rozdziały szybko mijają, bo jeśli siedzisz w aureoli własnego rechotu, to czytanie mogłoby trwać i trwać. „Wyspy...” działają, jak magnes. Ogromna siła przyciągania zapewnia, że powieść nie wypadnie ci z rąk – chyba, że ze śmiechu, co jest przewidziane i wskazane. Możesz gotować jajka i zapomnieć o nich, możesz jedną ręką coś robić, podczas gdy drugą będziesz dzierżyć książkę, jak królewskie berło. Wszystko możesz, lecz jednego z pewnością nie możesz – nie przestaniesz czytać.
Nos wściubiony w okładki „Wysp...” będzie tam tkwił do samego końca.
„Wyspy Naftalinowe” autorstwa Anety Skarżyński to historia Anetki, ośmioletniej dziewczynki, która w dziąsłach ma mleczaki, a na głowie rude włosy i dwa różne ucha. Zdiagnozowała u siebie nadpobudliwość psychoruchową, choć nie tyle ona nazwała to, co miała w sobie, ile stara siostra zakonna w przedziale wagonu zmierzającego do babuni. „To nadpobudliwość, z której się kiedyś wyrasta...”, no takie w każdym razie trzeba mieć nadzieje, bo co innego można sobie wmawiać? Zawsze to choroba bliższa anginie, niż długofalowa dolegliwość. A Anetka? Tą swoją dziewczęcą główką, żywotnością i dziecięcym poczuciem szczęścia, staje się dla nas wróżką z czarodziejską różdżką. Rzuci na ciebie zaklęcie i przepadasz. Zatracasz się w jej historii cały. Ciało skacze pobudzane rechotem, ale umysł tkwi w okładkach książki.
Tracisz poczucie czasu, rzeczywistości i czekających cię NA JUŻ nagłych obowiązków. Nic z tego. „Wyspy Naftalinowe” zabierają cię na wyłączność, wymeldowujesz się z realności, bo siedzisz, jak babcia Anetki przy chorym na gangrenę majaczącym w malignie.
Śmiejesz się do treści, do bohaterów, do samej siebie. Rozluźniasz się. To, co autorka zrobiła z tekstem, jak opracowała historię i dopieściła ją w każdym słowie sprawia, że choć tli się w tobie przeczucie, że znaczący wątek zdrowia małej istotki nie jest łatwy, to... świetnie się bawisz. Czujesz się, jak trzpiot. Jest ci wesoło. Czujesz się wypoczęty i spokojny. Wszystko w tobie wskoczyło na właściwe miejsca, skompletowało się w spójną całość.
Ta książka leczy – dosłownie.
Czytasz, by na końcu przytulić ową książkę do serca i z uśmiechem wstawić do domowego księgozbioru. Miejsce? Królewskie oczywiście, które widać z każdego punktu pokoju.
Perła wymaga szacunku – to jej przywilej. To książkowa dama każdej biblioteczki.
...
Czytanie tej powieści przypomina zaproszenie do stołu, na którym znajdują się same słodycze. Na nie człowiek ZAWSZE ma ochotę. Mogłyby być i na śniadanie i na obiad i podwieczorek i kolację i na przekąski. A na tym stole jest wszystko, co najlepsze cukiernicy mogą podawać. Przed tobą blat długiego stołu przykrytego różowym obrusem, który między talerzami i paterami jest prawie niewidoczny. A w naczyniach – ach, serce twoje skacze, kubki cukrowe w tobie już pracują, a ty czujesz się, jak na „Wyspie Rajskiej”... tfu, „Wyspie Naftalinowej”. A ucztujesz przy wymarzonym stole pełnym agatkowych pyszności. To jej przyjęcie, na które dostałeś zaproszenie. Ale co ja tu o smakołykach, a kolejne „Wyspy...” czekają. Jednak zanim wstanę zapakuję sobie niektóre cukrowe pyszności do wielkiego pudełka, na wynos. Albo dwa pudełka...