Po powieści historyczne sięgam chętnie i bardzo często, więc „Skrzydła nad Delft” nie wpadły w moje ręce przypadkiem. Od dnia premiery miałam tę książkę na oku i czekałam, aż sama będę miała okazję wziąć ją do ręki i zacząć czytać. Bo bez wątpienia książka zwraca na siebie uwagę, przede wszystkim dzięki okładce. Piękna, klimatyczna, zapowiadająca dobrą powieść. Ale czy tak jest w istocie?
„Skrzydła nad Delft” powstały już dosyć dawno temu. Jednak dopiero teraz książka po raz pierwszy została wydana w Polsce. Wcześniej zdobyła już prestiżowe nagrody w Irlandii, niemalże od razu trafiła na szczyty irlandzkich list bestsellerów.
Holandia, 1654 rok. Bohaterką „Skrzydeł nad Delft” jest Louise Eeden, córka znanego projektanta porcelany. Jej ojciec, chcąc połączyć swoje siły z największym producentem ceramiki w Delft, oczekuje od swojej córki tego, że przyjmie zaręczyny Reyniera DeVriesa i tym samym firmy obu ojców będą mogły stać się jedną, wielką wytwórnią porcelany. W tym właśnie celu Louise pewnego dnia zjawia się u Haitinka, malarza, któremu zlecone zostaje zadanie wykonania jej portretu. Haitink zatrudnia w swojej pracowni również pomocnika, Pietera, który marzy o tym, aby stać się, tak jak mistrz, sławnym i szanowanym malarzem. I mimo tego, że przyszłość Louise jest już niemalże przesądzona, dziewczyna zaprzyjaźnia się z Pieterem, przyjaźń ta przeradza się wkrótce w coś więcej. Jednak Pieter zdaje sobie sprawę, co czeka Louise, wie, jakie plotki krążą w mieście na temat jej przyszłego małżeństwa. Do tego Pietera i Louise dzieli niemalże wszystko, łącznie z wyznaniem – czy los da im szansę na bycie razem?
Książka od początku przyciąga uwagę nie tylko okładką, wspomnianą wyżej, ale całym wydaniem. Piękne ilustracje, ale na tyle subtelne, że nie ingerują w naszą wyobraźnię, dają nam niejakie pojęcie sytuacji, jaka panowała w Holandii w drugiej połowie XVII wieku. Książka jest naprawdę pięknie wydana. Jednak gdy już się weźmie powieść do ręki i zacznie czytać, szybko dochodzimy do wniosku, że plusem jest nie tylko okładka, ale również treść. Intrygująca fabuła, pozwalająca przenieść nam się do Holandii XVII wieku, poznać sytuację polityczną i religijną tam panującą, trzyma w napięciu, ciekawi czytelnika, który z trudem jest w stanie się oderwać od tej książki. Mnie zachwycił głównie jej klimat. Klimat i bohaterowie, którzy są równie interesujący.
Religia dzieli jednak nie tylko mieszkańców miasteczka Delft, dotyczy bezpośrednio głównych bohaterów. Inne wyznanie, pochodzenie, posiadanie majątku a tym samym miejsce na drabinie społecznej – niby wszystko jest przeciwne temu, aby Louise i Pieter mieli się ku sobie. Jednak jak się okazuje dla żadnego z tych obojga nie jest to na tyle ważne, aby zapomnieć o przyjaźni i miłości.
„Skrzydła nad Delft” są ponadto pierwszą częścią trylogii o Louise. Z jednej strony, gdy dotarła do mnie ta informacja i gdy przeczytałam książkę – ucieszyłam się, że będę być może miała okazję poznać dalsze losy bohaterów tej powieści. Z drugiej jednak jestem pewna, że nie stanie się to szybko, a szkoda. Powiem szczerze, że rozczarowuje trochę fakt, że powieści w Polsce są wydawane czasem z takim opóźnieniem… Nie mówiąc już o kolejnych częściach napisanej już historii… Ciekawa jestem, ile przyjdzie mi czekać na kolejną część i czy w ogóle się doczekam, bo i takie sytuacje się zdarzają – wychodzi jeden tom, a o pozostałych cisza… Mam nadzieję, że z tą książką tak nie będzie. A poza tym zawsze istnieje możliwość przeczytania kontynuacji w oryginale – zdecydowanie szybciej.
Jednak wracając do tematu – książkę mogę polecić z czystym sumieniem, nie tylko miłośnikom powieści historycznych, ale głównie czytelnikom, którzy pragną poczuć wyjątkowy, niepowtarzalny, inny klimat. Mimo tych niewielu stron książka naprawdę jest w stanie oczarować i zapaść w pamięć. Polecam!
[
http://mojeczytadla.blogspot.com/2012/07/skrzyda-nad-delft.html]