Skrzydła nad Delft, to pierwsza część trylogii o losach Louise i jej portretu, autorstwa Aubreya Flegga, pisarza pochodzącego z Dublina, autora takich powieści jak: Wojna Katie oraz Cynamonowe drzewo. W Skrzydłach nad Delft czytelnik zostaje przeniesiony do czasów XVII-wiecznej Holandii, w której rozkwitało malarstwo i rodzili się wielcy mistrzowie pędzla (Rembrandt, Vermeer, Fabritius), w przemyśle rozwijała się produkcja ceramiki i porcelany, swoje prawdy życiowe głosili wolnomyśliciele, a jednocześnie narastały niepokoje religijne, które były przyczyną licznych zamieszek. W czasach złotego wieku w czasach przyszło żyć głównej bohaterce powieści, Louise Eeden i jej rodzinie. Ta szesnastoletnia dziewczyna, córka uznanego projektanta porcelany, ma zostać wkrótce narzeczoną, a potem żoną Reyniera de Vriesa. Można powiedzieć, że będzie to transakcja wiązana, gdyż Reynier jest synem największego producenta ceramiki w Delft. Ojcowie przyszłych małżonków planują po prostu połączyć obie firmy.
Tradycją w owych czasach było, że zaręczyny stawały się pretekstem do tworzenia portretów i jednej i drugiej strony. Holandia rozwijała się intensywnie pod względem artystycznym, sprowadzano do kraju drogie towary, a kupowanie obrazów i zamawianie portretów było swoistą oznaką bogactwa. Dlatego też, zgodnie z tradycją ojciec Louise wysyła swoją córkę do mistrza pędzla Jacoba Haitinki, aby ten namalował jej portret. Właściwie wokół powstawania tego portretu utkana jest cała opowieść. Dziewczyna poznaje w pracowni pomocnika Haitinki, czeladnika Pietera Kunsta, w którym stopniowo zakochuje się mimo wszelkich przeciwieństw losu: pochodzenia, majątku i religii. Początkowo Louise nie dopuszcza do siebie myśli, że mogłaby kochać kogoś takiego. Wie, że dla dobra ojca i jego firmy powinna poślubić Reyniera, mimo, że nic do niego nie czuje. W miarę jak uczucie do Pietera się pogłębia, dziewczyna próbuje je zdusić, choć jednocześnie nie może się powstrzymać od myśli, że ten nieporadnie poruszający się chłopak należy tylko do niej. Młodzi spędzają dużo czasu na spacerach i rozmowach o religii, filozofii, malarstwie. Pieter początkowo onieśmielony towarzystwem panny z wyższych sfer, w końcu sam przekonuje się, że jest ona kimś bardzo ważnym w jego życiu. Tak mniej więcej przedstawia się fabuła, która jak widać nie jest bardzo skomplikowana, natomiast bardziej rozsmakować się można w wątkach pobocznych (choć właściwie już sama nie wiem, czy one są takie poboczne). Od pierwszego bowiem dnia pobytu w pracowni Mistrza, Louise poznaje wiele tajników malarstwa, a przy okazji poznajemy je my-czytelnicy. Dzięki autorowi poczułam się naprawdę jak mieszkanka Delft, kiedy z wypiekami na twarzy czytałam o rytuałach tworzenia kolorów (szczególnie piękny jest opis wytwarzania przez Pietera ultramaryny z lapis lazuli), grze świateł, aureoli pustego kieliszka i samym akcie tworzenia, który bynajmniej nie był (jest) tylko ruchem pędzla na płótnie. Mistrz wkładał tyle pracy i wysiłku w stworzenie odpowiedniego tła, gry świateł, mimiki osoby pozującej, że praca nad obrazem zdawała się nie mieć końca, z czego ja osobiście byłam bardzo zadowolona. Obraz według Haitinka nigdy nie jest dziełem skończonym, bo to człowiek podziwiający go z boku jest tym, który dalej go tworzy i przekształca na swoje potrzeby. Wreszcie dzięki opowieściom ojca Louise, możemy zasmakować nieco filozofii Benedykta Spinozy, z którym to mamy okazję podziwiać konstelację gwiazd. Wprawdzie Aubrey Flegg na potrzeby powieści, trochę postarzył jednego z najbardziej znanych filozofów swoich czasów, co nie przeszkadza zupełnie, szczególnie, że kanon myśli Spinozy jest przedstawiony zgodnie z prawdą.
Moim skromnym zdaniem wątek miłości Petera i Louise, to dodatek, który jest niezaprzeczalnie atutem tej książki, jednak dzięki bogatym wstawkom na temat kultury i sztuki ówczesnej Holandii, zrobiła ona na mnie tak kolosalne wrażenie. Oczywiście nie sposób pominąć też wątku przyjaźni jaka łączyła ojca i córkę. Wspólne budowanie teleskopu, a potem nocne podziwianie planet było dla mnie szalenie wzruszające. Ojciec dziewczyny otaczał ją wielką miłością i zrozumieniem. Łączyły ich podobne charaktery i wspólne pasje. Nigdy też nie zabronił jej spotykać się z Pieterem, który przecież nie był najlepszą partią na męża.
Skrzydła nad Delft to piękna opowieść o głębokiej miłości i dorastaniu do niej, o trudnych wyborach życiowych, wreszcie to także doskonały wykład sztuki malarskiej.
Jest jeszcze tyle rzeczy, o których chciałabym napisać w recenzji, ale po prostu nie mogę, ponieważ zdradziłabym tym, którzy jeszcze nie czytali najlepsze momenty w powieści. Na zakończenie powiem jeszcze tylko tyle, że Skrzydła nad Delft się smakuje. Powoli, stopniowo. Nie jest to na pewno lektura, którą połyka się w jeden wieczór. Fizycznie oczywiście jest to możliwe, jednak wtedy czytelnika ominie najwspanialsza przygoda przebywania w świeci sztuki. Dawkowałam sobie tę lekturę w małych porcyjkach, jak tylko mogłam. Przyznam, że nie zawsze mi się udawało wytrwać (szczególnie pod koniec powieści, kiedy akcja nieco nabiera tempa).
Do niezaprzeczalnych walorów należy także okładka i ilustracje wewnątrz książki. Pięknie oddają klimat XVII-wiecznej Holandii.
Powieść Aubreya Flegg oceniam bardzo i zaliczam do jednej z najlepszych książek zagranicznego autora, jaką miałam okazję przeczytać. Gorąco polecam!