“Starożytny skarb ukryty przez tysiące lat czeka na swojego odkrywcę.”
To jedno zdanie nie brzmi powalająco, ale może być zapowiedzią fantastycznej, pełnej przygód historii. Tak właśnie myślałam, sięgając po “Skarb heretyka”. Przyznajmy szczerze, czy dzieło pełne zawrotnej akcji, nawiązujące do starożytnej legendy o zapomnianym faraonie-heretyku, nie jest wspaniałą odskocznią od wszędzie widocznych książek z pranormalnymi istotami w rolach głównych?
Mam mieszane uczucia, jeśli chodzi akurat o to dzieło. Ale zacznijmy od początku. Głównym bohaterem utworu jest były żołnierz, Ben Hope, który zrezygnował ze służby i obiecał sobie, że przestanie zabijać ludzi. Miał jednak niezwykłe doświadczenie, które chciał wykorzystać. Stworzył więc ośrodek szkoleniowy, w którym dzielił się swoją wiedzą z innymi. Wreszcie jego życie się ułożyło, nie przewidywał żadnych zmian. Ale jak to zwykle w książkach bywa, kiedy bohater pięknie wszystko sobie zorganizuje, dzieje się coś, co w jednej chwili wywraca jego świat do góry nogami. W tym przypadku był to telefon od niejakiego Harrego Paxtona - jego byłego dowódcy, któremu zawdzięczał życie. Harry dzwonił z pewną nietypową prośbą, wiążącą się z zabójstwem jego syna, Morgana, który prowadził badania naukowe w Kairze. Żądał odnalezienia i zamordowania winnych śmierci chłopaka. Ben stanął przed dylematem. Skończył z zabijaniem i nie chciał do tego wracać, ale czy mógł odmówić człowiekowi, dzięki któremu nadal żył? Ostatecznie zgodził się spełnić prośbę Paxtona. Wyleciał do Afryki, nawet nie sądząc, że pakuje się w walkę na śmierć i życie. W walkę o starożytny skarb Echnatona, dawnego władcy Egiptu, nad którym Morgan prowadził badania. Początkowe poszukiwania zabójców Morgana zmieniły się w wyścig z czasem, którego Ben nie może przegrać, gdyż byłoby to równoznaczne ze śmiercią kobiety, którą pokochał. Nie wspominając już o wielu trudnościach, które były żołnierz napotka na swojej drodze. Jedną z nich, najbardziej nieprzewidywalną, jest niezrównoważony terrorysta, planujący coś, co sprawiłoby, że jego imię przejdzie do historii...
Podczas czytania moja ocena na temat książki cały czas się zmieniała. Pierwsza część dzieła zawiera wiele przewidywalnych momentów, co w jakimś stopniu odbiera przyjemność z czytania. Zaczyna się tutaj także rodzić ogromna, pełna poświęceń miłość, która jednocześnie jest strasznie naiwna. Nie wiem, co autor chciał uczynić, tworząc uczucie od pierwszego wejrzenia, wskutek którego oboje zakochani po kilku godzinach znajomości są w stanie porzucić wszystko, co do tej pory było ich życiem, byle tylko być z tą drugą osobą. Ten wątek miłosny jest strasznie przesadzony, przez co nie wydaje się być realnym. Jednak z drugiej strony, bez niego nie byłoby tego napięcia i dalszej akcji, która moim zdaniem, jest zdecydowanie lepsza. Najciekawsze momenty, mniej przewidywalne, zaczynają się wtedy, gdy Ben odnajduje kolegę Morgana, Kirbiego, który pomaga mu odnajdywać wskazówki dotyczące położenia skarbu. Owszem, było to lepsze niż wcześniejsza akcja, ale czasem zastanawiałam się, po jakiego grzyba Ben ciągał ze sobą pana profesora z uniwersytetu, skoro większość wskazówek sam rozszyfrowywał, podczas gdy Kirby-sierota coraz bardziej stawał się zafascynowany kosztownościami? Odniosłam wrażenie, że autor chciał dać Benowi wiele szlachetnych cech charakteru, co kompletnie mu nie wyszło, przez co nieposiadający prawie żadnych wad Benedykt stał się postacią bez charakteru, w kółko śniącą o przepięknej ukochanej. A do tego te niby-sarkastyczne uwagi, które czasami zdarzyło mu się rzucić...
Inną postacią, która zwróciła moją uwagę, bardzo znaczącą dla fabuły, jest Kamal - egipski terrorysta, z mocno zniekształconą psychiką. Muszę przyznać, że mężczyzna miał serce z kamienia (albo też w ogóle go nie miał), ale był inteligentny i sprytny. Metody zabijania, jakich używał, są chore i okropne (można się wzdrygnąć), ale ciekawe. Do końca utworu nie mogłam go zrozumieć. Cieszę się jednak, że nie przeszedł jakiejś metamorfozy i nie stał się nagle dobrym stróżem i pomocnikiem Bena. Dążył do zrealizowania swojego nienormalnego planu. Po trupach do celu. Moim zdaniem, ta postać najlepiej udała się autorowi i bardzo dobrze wpłynęła na ogólny wizerunek książki.
Jeszcze kilka słów o zakończeniu - zaskoczyło mnie ono, a ocena książki momentalnie wzrosła. Autor poradził sobie z nim bardzo pięknie. Wyobrażając sobie poszczególne wydarzenia doszłam do konkluzji, że “Skarb heretyka” odniósłby sukces jako film przygodowy (coś w stylu “Indiany Jonesa”). Ogólnie, książka spodobała mi się. Żadna rewelacja, jednak poruszyła moją wyobraźnię. Mniej wymagający czytelnicy z pewnością dopiszą ją do swoich ulubionych dzieł, a ja z ciekawości sięgnę po kolejne pozycje Scotta Mariani’ego.
Książkę mogłam przeczytać dzięki uprzejmości wydawnictwa MUZA SA.