Niesamowicie niepozorna, tytuł, który mówi dość niewiele, a na okładce widoczna część starannie dopracowanej, uszytej szmacianej lalki. „Siedem szmacianych dat” to pierwszy tom cyklu „Córka cieni” autorstwa Pani Ewy Cielesz. Książka zupełnie zaskakuje i przed rozpoczęciem lektury kompletnie nie jesteśmy w stanie przewidzieć jakie emocje wywoła. A zapewniam - wywoła ich wiele. Historię rozpoczyna podróż. Może bardziej…wyprawa strudzonych studentów historii, którzy po zaliczeniu ostatniego egzaminu pomyśleli „A gdyby tak rzucić wszystko i pojechać w Bieszczady?” I pojechali. Wykończeni, przemierzając las natrafiają na czarny zarys jakiegoś obiektu. Po przejściu licznych zarośli i ominięciu szeregu gałęzi na ich drodze staje - jak przypuszczają, opuszczony dom. Miejsce jest zaniedbane, widać, że od wielu lat w środku nikogo nie było, jednak wchodząc tam jeden z bohaterów – Adam, natrafia na siedem ułożonych równo szmacianych lalek oraz pamiętnik, który następnie chowa szczelnie do swojego plecaka. Na łamach zapisanych tam stron wyłania się historia miłości, marzeń, ale także wielkiego bólu i smutku, który rozgrywa się w czasie II wojny światowej. Kiedy czytamy go, po swoim świecie oprowadza nas Magdalena. Ulubienica bogatego domu pewnego dnia zakochuje się bez pamięci. A w kim? Jak sama stwierdza: „(…) mam w głowie najpiękniejsze imię świata. Piotr”. Oczywiście ona obojętna mu również nie jest, ale „(…) ojciec kazał mi wybić sobie Piotra z głowy. Powiedział, że człowiek, który jest kelnerem, nie może stanowić dla mnie partii”. Para jednak ucieka razem i gdy natrafiają po drodze na liczne niefortunne zbiegi zdarzeń – los prowadzi ich właśnie do starej chaty w środku bieszczadzkiego lasu. Oj, łatwo nie jest Magdalenie, przecież tak naprawdę z dala od jakiejkolwiek cywilizacji uczy się ona żyć na nowo. Nawet codzienne czynności, jak przygotowywanie posiłków sprawiają jej trudność, bo skąd ma niby znaleźć jakieś produkty skoro wokół nich nic nie ma? Na szczęście obok siebie ma Piotra, który uczy ją jak żyć w tej głuszy, żeby…po prostu przeżyć, oraz niezwykłego psa – Popioła, który niejednokrotnie pokaże, że jest bardzo czujny. W momencie gdy na świat przychodzi dziecko, w oddali szaleje wojna, która początkowo tylko delikatnie dotyka ich swoją brutalnością. Juliana jest najpiękniejszym darem jaki mogli stworzyć razem. Z roku na rok staje się bardziej rezolutna, potrafi zbierać jajka, rozwieszać pranie, przygotowywać posiłki. Można by rzec, że świetnie sobie radzi w takim odosobnieniu, jednak jest…dzika. Dodatkowo na ich drodze pewnego dnia staje Iwan, Ukrainiec. Postać, która w trakcie czytania, pewnie ze względu na wypowiadane przez niego słowa wzbudziła we mnie największe wzruszenie, jednak jaki będzie miał wpływ na losy tej trójki?
Książka, której nie da się podsumować jednym zdaniem. Pokazuje wielką siłę i odwagę. Pokazuje, że w czasie wojennej atmosfery nie zawsze jest łatwo wykazać zdrowy rozsądek. Pokazuje miłość. Szczerą miłość dwojga ludzi, która jest po prostu piękna. Pokazuje honor, wdzięczność i pomoc drugiemu człowiekowi, która nie zawsze jest bezinteresowna. Ale pokazuje także świat widziany oczami dziecka. Dziecka, które nie dostrzega jeszcze brutalności i otaczającego zła.
„ – Skąd wzięłaś tatusia?
- Hm… Z cukierni.
- Z cukierni? To miejsce, gdzie robi się cukier?”