Doskonale pamiętam o moim postanowieniu, które ustanowiłam sobie tuż po przeczytaniu książki „Prawo matki” Diane Chamberlain. O postanowieniu, od którego w zasadzie zależało to, czy będę w przyszłości kontynuować przygodę z literaturą tej autorki. Gdyby jej kolejna książka (czyli w tym wypadku „Sekretne życie…”) okazała się niepowodzeniem, zapewne nie zaprzątałabym sobie głowy odkrywaniem innych powieści tej autorki i kto wie, czy nie zaprzepaściłabym szansy na poznanie naprawdę wartościowych książek? Piszę w ten sposób, ponieważ po sukcesie, jakim niebywale okazało się „Sekretne życie CeeCee Wilkes” nie wątpię w to, że inne książki tej amerykańskiej autorki są równie ciekawe, a „Prawo matki” to być może po prostu drobne niepowodzenie.
Mając szesnaście lat, w 1977 roku CeeCee Wilkes popełniła największy błąd w swoim życiu, podejmując decyzję, która kosztowała ją nieustanne oglądanie się za siebie i strach przed tym, że ktoś w końcu odkryje prawdę, tak skrycie przed nią skrywaną. Kiedy dwadzieścia lat później odnalezione zostaje ciało Genevieve Russell, o jej zabójstwo oskarżony zostaje Timothy Gleason, a CeeCee na nowo ogarnia strach, tym razem przed utratą córki. Ma przed sobą dwa wyjścia: wyjawić prawdę i uratować niewinnego człowieka oraz jednocześnie utracić osobę, którą kocha najbardziej na świecie lub dalej ukrywać swoją przeszłość i żyć w kłamstwie, tak jak to robiła do tej pory.
Jak na książkę, która liczy sobie ponad pięćset stron, muszę przyznać, że czyta się ją w zastraszająco szybkim tempie. Jest to zasługa przede wszystkim wartkiej akcji, gdyż już na samym początku czytelnik zostaje obdarowany wydarzeniami, które ją napędzają i jednocześnie nie pozwalają się od książki oderwać. Jest to niebywała zaleta, ponieważ wiele książek posiada ten problem, kiedy to początek powieści jest trudny do pokonania, a czasami całkowicie wręcz niemożliwy. „Sekretne życie CeeCee Wilkes” posiada jednak zachwycającą akcję, która utrzymuje równomierne tempo od początku do samego końca. Dzięki temu nie ma mowy o jakimkolwiek nużącym momencie, który sprawiłby, że zachciałoby się odłożyć tę książkę na półkę czy na chwilę od niej odpocząć. Ja osobiście nie mogłam się od niej oderwać i z całą pewnością nie jest to jedyny atut tej lektury.
To już druga powieść tej autorki, z którą mam styczność i druga, na okładce której można znaleźć porównanie Diane Chamberlain do Jodi Picoult. Podczas recenzowania książki „Prawo matki” zaprzeczałam, jakoby jakiekolwiek podobieństwo występowało. Oczywiście można porównywać powieści obu autorek (nie jestem jednak tego zwolenniczką), tak samo, jak można porównywać książki jakichkolwiek innych autorek czy autorów, znajdujących się w jednym gatunku literackim. „Sekretne życie…” to bardzo dobra lektura, wciągająca i poruszająca, jednak niestety w żadnym momencie nie umywa się do powieści Jodi Picoult, bo o ile autorka ta potrafi sprawić, że czytelnik wręcz żyje historią przez nią opisywaną, ma wrażenie, jakby sam w niej uczestniczył, to Diane Chamberlain nie potrafiła tego we mnie wywołać, ani w „Prawie matki”, ani w „Sekretnym życiu…”, pomimo tego, że powieść ta była tak dobra.
Brakowało mi w tej książce elementu zaskoczenia i stopniowego dochodzenia do sedna sprawy, próby rozwikłania tego, jak było naprawdę, ponieważ z miejsca zostałam poinformowana, co tak naprawdę wydarzyło się w życiu CeeCee i od początku byłam świadkiem wydarzeń, w których brała ona udział. Na szczęście mogę przyznać, że jest to jedyny istotny mankament tej powieści, który na chwilę wpędził mnie w niezadowolenie.
Z przyjemnością zaobserwowałam to, w jakim stopniu zżyłam się z bohaterami tej książki, jak bardzo ich polubiłam i jak mocno przeżywałam to, co przyszykował dla nich los. Nie raz przyłapałam się na tym, że mam łzy w oczach przy czytaniu tych bardziej wzruszających momentów lub na tym, że uśmiech sam pojawiał mi się na ustach wtedy, gdy bohaterowie przeżywali chwile szczęścia czy radości. Możliwość przeżywania wraz z bohaterami ich sukcesów czy porażek zdecydowanie zbliżyła mnie do tej książki, temu zaprzeczyć nie mogę, jednak mimo wszystko czułam się bardziej jak bierny obserwator wydarzeń, niż ktoś, kto mimowolnie bierze w nich udział.
Pomimo tego, że problemy poruszane w tej powieści przez autorkę zdecydowanie zasługują na miano istotny, ważnych czy po prostu takich, nad którymi warto chwilę się zastanowić, to niestety w tej książce nie zmusiły mnie one do ani sekundy refleksji. Być może powodem jest to, że temat został przez autorkę potraktowany nieco po macoszemu, o czym świadczy chociażby zakończenie – moim zdaniem banalne i niezbyt przemyślane. Nie przekonało mnie do siebie, nie jestem w stanie uwierzyć, że cała historia mogłaby zakończyć się w taki sposób. Niemniej jednak uważam tę książkę za godną polecenia lekturę, której zdecydowanie warto poświęcić chwilę czasu.