“Wincenty podrapał się po głowie. Głowę miał niewielką i całkiem łysą. Oba smoki były tłuste, z dużymi brzuchami i gdzieniegdzie wyrastały im kłaki zielonych włosków, a na brodach miały brodawki. Każdy z nich miał zawieszony na szyi termos z zupą ogórkową.”
"Sceny z życia smoków" Beaty Krupskiej to moja najukochańsza książka z dzieciństwa. Żaba i zupa ogórkowa, oraz łysy pies z saksofonu towarzyszą mi całe życie. Smoki są i pozostaną w moich myślach.
Uprzedzam, że zrozumienie tego tekstu wymaga znajomości książki (a uważam, że nie ma na nią ludzi za starych ;D).
„Na polanę wszedł smok. Miał różową grzywkę, długie fioletowe włosy związane na karku w ogonek, na szyi termos, a na ramieniu saksofon. Był spocony i bardzo niezadowolony. Spojrzał na oba smoki leżące w cieniu i spochmurniał jeszcze bardziej.
- Ile jest 36 razy 36? - zaryczał ponuro.
- Nie wiem - bez namysłu odpowiedział Antoni.
- Tak, on nie wie naprawdę - dodał Wincenty Smok.
- Dobra odpowiedź - zagrzmiał z zadowoleniem trzeci smok, usiadł na trawie obok nich i zaczął grać na saksofonie. Po chwili przerwał i powiedział: - Możemy zostać przyjaciółmi. Zawsze przerażały mnie smoki, które wiedziały, ile jest 36 razy 36. Taką wiedzę uważam za dowód braku wyobraźni.
- Ale my nie mamy wyobraźni - zaprotestował Antoni. - Nie potrafimy sobie wyobrazić niczego, czego nie zobaczymy lub nie pomacamy.
Trzeci smok pograł przez chwilę na saksofonie, a potem zapytał:
- A możecie sobie wyobrazić moją muzykę?
- Tego nie trzeba sobie wyobrażać. Przecież ją widać - mruknął Wincenty Smok. - Jak zaczynałeś grać, to było widać pomarańczowe motyle skaczące po grubym, miękkim materacu, potem zielone nietoperze opalały się w hamakach, a na końcu przyleciał Łysy Pies, zakaszlał, wypił butelkę oranżady i zaczął się głośno śmiać, i wtedy wszystko zniknęło.”
Smoki są... smokami. W tej historyjce nie symbolizują niczego. Są sobą - i to sobą indywidualnym. Na kanwie tej indywidualności umieją się spotkać i porozmawiać. I tyle, jeśli chodzi o jakieś dydaktyczne głębie.
Co mnie poprzez tą książkę ukształtowało, to niesłychany poziom abstrakcji i pewien sposób myślenia. Smok Antoni z zupą ogórkowa w termosie na szyi, jazzowy Smok Zygmunta, Żaba w sukience, Chenia w koronkowym żabocie, Łysy Pies mieszkający w saksofonie.... Moja wyobraźnia i oryginalne rysunki Lutczyna (bo nie uznaje nowej wersji graficznej z 1998 roku) zbudowały obraz smoków, z którymi chce się spędzać czas. Indywidualności, ale i outsiderów. Czyli ogólnie rzecz biorąc – typów, którymi zawsze się otaczałam. Z biegiem lat wracałam – już jako poważny historyk, dorosła (sic) osoba – do scenek i czytałam je z nie mniejszą przyjemnością (choć dziś wydają się krótsze). Kurcze! Przecież smoki tak naturalnie zaakceptowały żabę, która była nieznośna, zakompleksiona i złośliwa. Więcej – potrafiły do niej zagadać w taki sposób, że całkiem sensownie się z nią rozmawiało! Chenia pozbyła się manieryzmu, a Łysy pies w końcu polubił Antoniego… Całkiem jak w moim życiu.
Znalazłam swoje smoki. Naprawdę poczułam ulgę, bo myślałam, że to ze mnie taka Żaba niekumata jest, a to tylko byli niewłaściwi ludzie. Czasem będę o nich pisać, bo są ważne, te moje smoki. Nie są outsiderami, bo smoki Krupskiej też nie były. Po prostu należały do innego świata – świata smoczych zasad, łysego psa i zielonych nietoperzy. Mojego świata. Bo nie zgadzam się na świat popkultury jaki mnie otacza – jestem jak Smok Zygmunta – wolę nie wiedzieć ile jest 36 x 36….