Do Świata Dryftu podchodziłam trochę jak pies do jeża. Robiłam sobie wielkie nadzieje i chciałam, żeby ta historia podobała mi się najbardziej jak tylko się da. Kiedy nadszedł w końcu czas lektury, niestety stało się to, czego się tak obawiałam: poczułam bolesne ukłucie rozczarowania. Pierwszy raz od dłuższego czasu bowiem, doświadczyłam książkowego kaca. Moje rozczarowanie dotyczyło więc faktu, że drugi tom jest dopiero w przedsprzedaży, a ja najchętniej przeczytałabym trylogię Świata Dryftu od razu w całości!!!
Od pierwszych kadrów rzeczywistość wykreowana przez Kena Broedersa całkowicie mnie pochłonęła. Tytułowy Dryft okazał się być niesamowicie skonstruowaną, równoległą do naszego świata, krainą, zamieszkałą przez brzydkie i okrutne trolle, nie tylko piękne elfy, krasnoludy, koboldy, a także inne, niezidentyfikowane – póki co – stworzenia. Niestety nie jest tutaj zbyt sielankowo. Wredna i obrzydliwa trollica, Mateczka K’nesser, zebrała ogromną armię i zaczęła zawłaszczać coraz większe tereny, niszcząc te osady, które odważą się stawić jej opór. Oczywiście po drugiej stronie barykady zbiera się równie potężna armia, która ma dać odpór zakusom ohydnej tyranki, ale nie to jest dla nas najważniejsze w tej historii. Nam przyjdzie bowiem podążać tropem hobbitopodobnego złodziejaszka i ludzkiej (!) kobiety, których drogi skrzyżują się w dosyć dramatycznych okolicznościach.
Dellric Twotter, który niewątpliwie ma w sobie coś z gryzonia i nie da się go nie polubić, to agent do zadań specjalnych wspomnianej już rozpustnicy (!) Mateczki K’Nesser, która to zleciła mu kradzież cennego artefaktu. Pech chce, że ten sam przedmiot pragnie zdobyć nie mająca wstępu do Świata Dryftu czwororęka (skrzyżowanie Golluma i wyjątkowo niewydarzonego pająka) wiedźma. Nie może tego zrobić sama, więc do magicznej krainy wprowadza swoją niewolnicę Ysabeau. Dziewczynie jakimś cudem udaje się uwolnić spod działania magicznego uroku i postanawia zemścić się na paskudnej ciemiężycielce. Zanim jednak to zrobi musi dowiedzieć się kim ona jest i do czego są jej potrzebne przedmioty, które wykrada z Dryftu. Dellric, nie mając nic lepszego do roboty postanawia jej w tym pomóc. Jak się zapewne domyślacie, bez kłopotów i komplikacji się nie obędzie. Bo skoro mieliśmy już walkę ras, wielką bitwę, zdradę, nieoczywistą misję i tajemnice, to łatwo domyślić się, że naszej parze zapewne przypadnie w przyszłości rola „bohaterów mimo woli” i odegrają niemałą rolę w dziejach krainy. Zdradzę wam tylko, że pierwsza część przygód tej dwójki kończy się w takim momencie, że nic, tylko rwać włosy z głowy i niecierpliwie czekać na ciąg dalszy.
Ogromnym atutem komiksu jest jego strona wizualna. Trzeba przyznać, że Broeders ma rozmach, a zaprojektowane przez niego kadry są pełne szczegółów, co bardzo uatrakcyjnia lekturę. Najbardziej „czarujące” są jednak postacie. Nawet te brzydkie są po prostu w swej brzydocie „urocze”. Bardzo przypadły mi do gustu zwaliste trolle, dziwaczny czarnoksiężnik z wielkim okiem, a nawet wiedźma, której szczerze mówiąc wolałabym nigdy przypadkowo nie spotkać, bo wręcz emanuje z niej ZŁO. Widać, że Ken miał pomysły na swoich bohaterów i konsekwentnie wprowadzał je w życie. Ogromną gratką dla czytelników są, znajdujące się na ostatnich trzydziestu stronach, dodatki. Mamy tutaj gołe szkice, próbne rysunki wysyłane do wydawnictw, komentarze autora zdradzające nam co nieco na temat tego jak powstawał komiks, poszczególne postacie i jakie ich cechy chciał uwypuklić. Dzięki nim jeszcze bardziej zagłębiłam się w Świecie Dryftu i jeszcze trudniej było mi z niego wyjść…
Sama historia nie jest może zbyt oryginalna, ale Ken świetnie żongluje dobrze znanymi nam archetypami, klasycznymi motywami, przygodą i poczuciem humoru, czyniąc ze Świata Dryftu naprawdę solidną porcję fantasy i przyjemnej rozrywki. Jak zdążyliście już zauważyć, mnie Broeders ma w garści. Mam nadzieję, że i was do siebie przekona.