„A teraz kocham cię jedynie uwięzionego w jakimś świecie pomiędzy czasem przeszłym a trybem warunkowym i w rzeczywistości, która przed twoją śmiercią była życiem, a po niej – zaledwie stanem”
Strata bliskiej osoby jest niezwykle ciężka. Szczególnie jeżeli jest to strata niespodziewana i nagła. Taka, kiedy człowiek nawet w części nie może się przygotować. Po stracie bliskiej osoby zostaje pustka. Czasami łapiesz się na tym, że chcesz się z nią czymś podzielić lub pochwalić. Wtedy ten ból uderza ze zdwojoną siłą.
Paula doświadczyła takiej straty. Jej młodszy brat, jej światełko zginął w wypadku. Po jego śmierci już nic nie było takie samo. Jej życie straciło sens. Z dna rozpaczy wyciąga ją starszy Pan, który nieoczekiwanie i w dziwnych okolicznościach pojawia się w życiu młodej kobiety.
Powiem szczerze, że miałam wielkie obawy dotyczące tej książki. Od jakiegoś czasu coraz częściej sięgam po książki spoza mojej strefy komfortu. I ta książka zdecydowanie taka była. Jest ona zakwalifikowana jako literatura piękna. I jest to literatura piękna najwyższych lotów.
Przepięknie napisana opowieść o stracie, o bólu, który wylewa się z każdej komórki ciała. Jest to też opowieść o dochodzeniu do siebie. O pogodzeniu się z tym, co nieuniknione i nieodwracalne. Niesamowite tłumaczenie Agnieszki Walczy sprawiło, że całkowicie zanurzyłam się w tę historię. Książkę przeczytałam na jeden raz. Zajęło mi to około trzech godzin. Nie mogłam się oderwać. Pochłaniałam kartka za kartką, słowo za słowem, literkę za literką. Całą sobą przeżywałam tę opowieść. A było co przeżywać.
Ilość emocji, które dostajemy w tej książce, jest ogromna. Głęboka niczym sam Rów Mariański. Najpierw serce zaciska się z bólu i współczucia. Potem policzki bolą od niepohamowanego śmiechu. Za moment łzy lecą ciurkiem. A potem przychodzi rozdzierający koniec. Koniec, po którym nie mogłam się pozbierać. Płakałam jak dziecko, łzy ciekły mi po twarzy. Tę książkę przeżywałam całą sobą. Każdą komórką swojego ciała odczuwałam wszystkie emocje.
Jestem pod jeszcze większym wrażeniem, ponieważ jest to debiut. I takie debiuty uwielbiam. Mocne, pełne emocji i chwytające za serce. Brakuje mi słów, żeby opisać, jak ta książka mi się podobała. Nie wiem jak sklecić zdania, ponieważ tyle myśli kotłuje się w mojej głowie.
Autorka przepięknie pisze o śmierci i żałobie. O jej przechodzeniu i pokonywaniu. Pisze o stracie w taki sposób, że od razu czujesz ten ból. Na samą myśl mam łzy w oczach. W rozdzierających serce rozdziałach odnajdujemy cząstkę siebie. Dzięki temu, że książka opowiada o stracie, każdy odnajdzie w niej, chociaż cząstkę siebie. I to jest w niej najpiękniejsze.
Ta książka przepięknie opowiada nam o miłości między rodzeństwem. Między dwoma jednostkami, które tak od siebie różne są „dwiema interpretacjami tej samej piosenki”. Z iskierkami w oczach czytałam o tych wszystkich wspólnych przygodach Tima i Pauli, które tak brutalnie zostały przerwane.
„Za każdym razem, kiedy myślę o tym wszystkim (nawet jeszcze teraz czasami), czuję, że jestem o krok od obłędu, i sama się dziwię, że moje ciało nie rozpada się na miliony maleńkich kawałeczków”.
Mimo tego, że ta książka opowiada o stracie i jest niezwykle melancholijna, to widać w niej światełko. Tę nadzieję, która przebija, jak słońce nieśmiało przebija się przez wodę. Książka uzmysławia nam, że człowiek nie jest samotną wyspą. Jest jedną z małych wysepek w archipelagu. Jedną z tych, która nie może istnieć bez innych. Mimo że czasami czujemy się jak plankton w oceanie, to nie jesteśmy sami.
Zawsze znajdzie się ktoś, kto nas uratuje. Wyciągnie z najgłębszego dołu. Z samego rowu mariańskiego.
„To C o ś, ta I n n o ś ć może wydarzyć się w każdej chwili i wszędzie, i przede wszystkim nieoczekiwanie, trochę za szybko (bo na to nie ma odpowiedniego tempa), a w każdym razie tak, że nie można uciec”.