Czy naprawdę znamy swoich bliskich, czy tylko wierzymy w historię, którą sami sobie o nich opowiedzieliśmy?
Z tym pytaniem w głowie sięgnęłam po „Rodzeństwo” Moa Herngren – powieść, która z każdą stroną wbijała mnie głębiej w refleksję o tym, jak bardzo można się rozmijać, nawet żyjąc tuż obok siebie. To historia o trójce dorosłego rodzeństwa, które spotyka się po śmierci ojca, by wspólnie świętować urodziny matki. Brzmi niewinnie, prawda? A jednak to właśnie wtedy wychodzą na wierzch wszystkie rodzinne pęknięcia, dawne żale i niezaleczone rany.
Andrea – perfekcyjna, zorganizowana, emocjonalnie rozdarta – od razu skradła moją uwagę. To ona spina wszystko klamrą: pogrzeb, rodzinne spotkanie, opiekę nad matką. Ale pod tą fasadą kryje się ktoś, kto nigdy nie miał szansy być po prostu sobą. Jej potrzeba kontroli to nie cecha charakteru, tylko mechanizm obronny. A kiedy w jednej ze scen dowiaduje się, że ukochany talerz z różyczkami – jedyny materialny ślad po dzieciństwie – został wyrzucony, coś we mnie pękło razem z nią.
Z kolei Ullis – impulsywna, pewna siebie, ale zarazem pogubiona – wydaje się być jej całkowitym przeciwieństwem. Relacja między siostrami to jeden wielki emocjonalny węzeł. Rywalizacja, potrzeba uwagi ojca, stare urazy, które nigdy nie zostały nazwane. A pośrodku tego wszystkiego Rasmus – cichy, wycofany, wiecznie na uboczu, jakby próbował przetrwać, nie rzucając się nikomu w oczy.
Podoba mi się, jak Herngren pokazuje, że każde z nich pamięta dzieciństwo inaczej. Że prawda w rodzinie nie jest jedna, tylko składa się z wielu subiektywnych wersji. I to właśnie te różnice – nie śmierć ojca – stają się osią konfliktu. Przedmioty, które powinny być pamiątkami, zmieniają się w źródła bólu. Łódź, talerz, stare gumowce – zamiast łączyć, tylko pogłębiają podziały.
Styl Herngren jest oszczędny, ale bardzo obrazowy. Czytając, miałam wrażenie, że uczestniczę w tej rodzinnej grze pozorów – siedzę przy stole, słucham rozmów, w których więcej jest niedopowiedzeń niż słów. Czułam ciężar tego wszystkiego: niewyrażonego żalu, przemilczanych emocji, potrzeby bliskości, której nikt nie potrafi wyrazić. Właśnie za to najbardziej cenię tę książkę – za intymność. Nie znajdziesz tu wielkich dramatów czy sensacyjnych zwrotów akcji. Ale jeśli jesteś wrażliwa na relacje, emocje, gesty i to, co dzieje się między słowami – „Rodzeństwo” Cię poruszy.
Czy było idealnie? Nie. Momentami brakowało mi głębszego wejścia w psychikę bohaterów. Czasem czułam, że autorka tylko lekko dotyka pewnych emocji, zamiast je eksplorować. A mimo to… ta historia we mnie została. Bo nie musiała krzyczeć, żeby zostawić ślad.
Jeśli lubisz książki, które przypominają Ci, że relacje rodzinne są skomplikowane i kruche, a wspólna przeszłość nie zawsze jest kotwicą – „Rodzeństwo” to powieść dla Ciebie. Mnie zmusiła do przyjrzenia się temu, co sama noszę w sobie – wspomnieniom, które może wcale nie są tak obiektywne, jak mi się wydawało.