Okazuje się, że w tym świecie nikomu nie można ufać, a już na pewno nie samej historii i tej, którzy ją tworzą. Taki jest pierwszy, oczywiście wysnuty w tonie żartobliwym wniosek na temat Dziewczyny Płaszczki. Ale po kolei.
„Dziewczyna Płaszczka i inne nienaturalne atrakcje” jest pierwszą przeczytaną przeze mnie książką tego autora i tego gatunku. Robert Rankin zyskał sobie miano jednego z najbardziej humorystycznych pisarzy angielskich. Nigdy nie przepadałam za dziwacznym humorem Brytyjczyków, bo mało kiedy jest on dla mnie zabawny i jakoś tak automatycznie zawsze kojarzy mi się z Cyrkiem Monty Pythona. Okazuje się jednak, że po bliższym poznaniu brytyjskie żarty też mogą być zabawne. A może trzeba po prostu do nich dorosnąć.
Książka pana Rankina należy do nurtu określanego mianem steampunku. Jest to odmiana fantastyki naukowej; w której działanie świata fabularnego opiera się na mechanice, historia toczy się zupełnie inaczej niż w naszych dziejach i zazwyczaj w epoce wiktoriańskiej. Ma to pewien urok, nie razi, a wręcz bawi, gdy na każdym kroku zaskakuje czytelnika kontrast typu wiktoriańska mentalność i obyczajowość, jeźdźcy konni na ulicach Londynu, a nad miastem najnowocześniejsze pojazdy kosmiczne. Człowiek czytając, śmieje się sam do siebie, lektura wciąga coraz bardziej i chyba należy tylko gratulować autorowi pomysłu, a sobie wyboru dobrej lektury.
W „Dziewczynie Płaszczce...” mamy koniec XIX wieku, co wcale nie jest żadnym wyznacznikiem stopnia rozwoju cywilizacji, bo okazuje się, że pod względem rozwoju, świat fabularny jest już na co najmniej tysiąc lat po Murzynach. A tak serio: Anglia jest potęgą militarną, gospodarczą i wojskową i ma decydujący głos w każdej sprawie światowej polityki. Okazuje się, że Ziemianie dzięki kilku sprytnym i przewrotnym politykom, takim jak Winston Churchill, pokonali i podbili najeźdźców z kosmosu i na czele z Brytyjczykami rządzą. I to jak. Monopol mają nawet na budowanie statków i stacji kosmicznych, czego dowodem jest Imperatorowa Marsa, ciągle kojarząca mi się z Titanicem. Zresztą jak się okaże w toku akcji, obydwa kolosy bardzo podobnie i szybko kończą.
Głównym bohaterem jest George Fox, zwykły chłopiec, pomocnik i asystent profesora Coffina. Nasz bohater podróżuje wraz ze swoim chlebodawcą po kraju i razem z nim za pieniądze pokazuje chętnym widzom zwłoki Marsjanina w cuchnącej formalinie. Jest to zajęcie tymczasowe i niebawem bohaterowie będą musieli szukać nowego, gdyż Marsjanin się bardzo szybko rozkłada i nie ma to na lekarstwa. Brak funduszy skłania profesora Coffina do zorganizowania nowej wyprawy. Jej celem jest odnalezienie tytułowej Dziewczyny Płaszczki, która ma być żywą boginią, czczoną i oczekiwaną nie tylko przez Ziemian, ale i przez cały system międzyplanetarny. Profesor okazuje się pierwszej klasy spryciarzem i kanciarzem, który nie cofnie się przed niczym, aby osiągnąć upragniony cel. Jeżeli będzie musiał wykorzystać do tego Georga, nie zawaha się. George przekona się o tym dość późno, ale na szczęście na tyle szybko, aby nie wszystko było stracone. W szalonej podróży po przestworzach, planetach i lądach spotykamy wraz z Georgem przeróżne postacie, które najczęściej mają swój odpowiednik w rzeczywistości, ale są w specyficzny sposób wykoślawione lub wyszydzone. Nawiązań w tej małej książce jest tak wiele, że trudno je wymienić jednym tchem.
Swoją karykaturę ma tutaj Darwin, Hitler, Tesla czy Churchill. Akcja powieści toczy się szybko i każdy rozdział zostawia nas w zaciekawieniu, co będzie dalej. Autor raz po raz puszcza do czytelnika oko i odwraca wszystko na opak, gdy się już nam wydaje, że poukładaliśmy sobie fragmenty układanki w całość. Powieść zawiera elementy komedii, romansu, sensacji, science fiction, a nawet dramatu. Czytanie przypomina patrzenie w kalejdoskop, w którym obrazy zmieniają się niesamowicie szybko, nie dając chwili na oddech. Kibicujemy Georgowi i zastanawiamy się, czy otrzyma on swój spokojny i w miarę realny happy end. Czy otrzyma, oczywiście tego zdradzić nie mogę, ale powiem, że powieść od początku do końca trzyma równy poziom, również w przypadku zakończenia.
Byłam bardzo mile zaskoczona po lekturze, bo nie jest łatwo w czymś niepoważnym trzymać się osi fabularnej, a to się autorowi udało śpiewająco. Na koniec aż ma się ochotę krzyknąć na przekór tytułowi: Kantońska Dziewczyna Ryba! i polecić powieść Roberta Rankina każdemu kogo spotkamy.
Moja ocena: 10/10
Recenzja znajduje się również na moim blogu
http://edytka28.blogspot.com/