Książka, którą wam tym razem opiszę, została wypożyczona z biblioteki na zasadzie chybił - trafił. Stanęłam przed półką z romansidłami i wyciągnęłam małą książeczkę, która zatytułowana była Chwile miłości. Z reguły nie czytam takiej literatury, ale raz na jakiś czas trzeba sobie coś urozmaicić. Książkę, z racji swej objętości (niecałe 150 stron), przeczytałam bardzo szybko, zajęło mi to niecałe 3 godziny. A czytałam ją na przystanku czekając na tramwaj, w autobusie i dokończyłam w domu.
Historia, którą opowiada, jest bardzo prosta, wręcz powiedziałabym naiwna. Dziewczyna poznaję mężczyznę, który ma te same zainteresowania, co ona. Zakochują się w sobie. On stara się bronić przed miłością. Później ratuję ją z łap hrabiego, który chciał ją mieć tylko dla siebie. Wyznanie miłości, troszkę płaczu, pokonanie przeciwności losu, ślub. Tak pokrótce można streścić tę historię. A teraz, co tak naprawdę czyni z tego książkę, a nie goły schemat?
Przede wszystkim akcja dzieje się w przeszłości - rok 1880. Świat obserwujemy z perspektywy 18-letniej Simonetty. Swoje imię zawdzięcza kobiecie, która pozowała Botticellemu do obrazu Narodziny Wenus i tak jak ona ma piękne, złote włosy. Ale to nie ostatnia nutka malarstwa. Cała książka opiera się na impresjonizmie. Jest to nurt w sztuce rozwijający się właśnie pod koniec XIX w. Zarówno Simonetta jak i jej ojciec są malarzami. Wyjazd do Francji, gdzie rozegrają się kluczowe momenty, jest związany z malowaniem. W książce spotkamy się z prawdziwymi artystami - Monetem, Sisleyem, Renoirem. Odrobina kultury w zwykłym romansidle to według mnie dobry zabieg.
Wracając do samej historii, tak jak już mówiłam na początku, jest prosta, nawet odrobinę naiwna. Wprowadzenie młodej bohaterki robi swoje. Dziewczyna przeżywa swoją pierwszą miłość, jej wyznania kilkakrotnie doprowadziły mnie do śmiechu. Również i uczucie Pierre'a jest czyste, aczkolwiek miałam wrażenie, że on zakochał się w jej wyglądzie, a nie w samej osobie. I tutaj własnie zaczęło mnie to gryźć, mnie - typową romantyczkę, która wierzy, że mężczyzna zakocha się dopiero po dłuższym poznaniu, w charakterze, a nie w wyglądzie. Oczywiście, żeby książka wciągała, a co za tym idzie miała jakieś znikome ilości akcji, autorka wprowadziła czarny charakter. Hrabia pragnie mieć dziewczynę tylko dla siebie, aby ją wywieźć do Paryża, kupować jej drogie stroje i biżuterię, i jak się możemy domyślić, wykorzystywać ją, kiedy mu tylko przyjdzie ochota. I to właśnie przed nim Pierre chce ochronić dziewczynę - kobietę, w której się zakochał. Po drodze mamy jeszcze małe nieporozumienie odnośnie klasy społecznej, ale i to zostaje wyjaśnione.
Na końcu można odnieść wrażenie, że książka się skończyła jeszcze zanim dobrze się zaczęła. Cóż, to nie jest historia, która się plącze i plącze, bohaterowie się nie kłócą, nie wynikają jakieś nieporozumienia, które trzeba wyjaśniać przez następne kilka rozdziałów. Na tych 150 stronach mamy konkretną historię, opowiedzianą krótko i zwięźle. To jest dobra książka na ugłaskanie serca.
Zresztą wszystkie książki Barbary Cartland takie właśnie są. A napisała ich niebagatelną liczbę - 723 sztuki, dzięki czemu trafiła do Księgi Rekordów Guinnessa. Tak naprawdę autorka nazywała się Mary Barbara Hamilton Cartland. Urodziła się w 1901 roku w Birmingham, w Anglii. Zmarła w roku 2000 w Hatfield. Już po nazwisku możemy wnioskować, że pochodziła z majętnej rodziny. Mnie najbardziej zdziwił fakt, że jej córka była w późniejszym okresie macochą księżnej Diany. Ach, ta Anglia :) Tam to chyba tylko imigranci nie mają lordowskich korzeni.
Jeśli ktoś jest zmęczony "poważniejszą" literaturą, to niech sięgnie po książki pani Cartland. "Babska literatura" nawet nie jest taka zła.