Cenie sobie pisarzy, którzy potrafią poruszyć moją wyobraźnię na tyle bym poczuła realia epoki, zapach panujący na ulicach, bym usłyszała gwar ulic. Moim zdaniem to jeden z ważniejszych wymogów przy powieściach barwionych nutą historyczną. I tak też się stało dzięki Carole Nelson Douglas. Pisarka posługuje się starymi, trochę utartymi, ale nadal przyjemnymi dla oczu schematami. Są piękne suknie dam, dystyngowani dżentelmeni, (choć to stwierdzenie brzmi jak masło maślane), przyjęcia u londyńskiej śmietanki oraz powiew królewskiego blichtru.
Najważniejszą postacią i najsmaczniejszym kąskiem jest oczywiście Irene Adler. Piękna, pewna siebie, przebiegła, inteligentna i nade wszystko zabawna. Ciekawym zabiegiem jest zrobienie narratorką przyjaciółki Irene, wybranej z setek innych przechodzących owego dnia na ulicy (to się nazywa nos!). To dodaje tajemniczości powieści a jednocześnie pozwala na dokładniejsze sterowanie akcją oraz na zaskakiwanie czytelnika tokiem myślenia głównej bohaterki. Niekiedy możemy się poczuć właśnie jak jej wierna towarzyszka, której zdradza swoje najcenniejsze sekrety.
Początkowo myślimy, że nic ich nie łączy. Irene śpiewaczka operowa, potrafiąca korzystać ze swoich wdzięków, naciągająca powszechnie przyjęte zasady moralne, nie przejmująca się żadnymi konwenansami panującej epoki kontra skromna, nieśmiała córka pastora. Mieszanka wybuchowa. Pisarka w bardzo przyjemny i lekki sposób pokazała jak obie panie równoważą swoje zachowania i wpływają na sposób widzenia świata. Jesteśmy świadkiem narodzin przyjaźni, o której każdy może marzyć skrycie.
Penelope, bo tak właśnie zwie się córka pastora, wpływa na powściągliwość Irene. Z kolei ona uczy ją pewności siebie jak i również wielu innych przydatnych sztuczek. Widzimy przy tym, że im lepiej coś poznamy tym też jest nam bliższe, wydaje się rozsądniejsze, ma uzasadnienie. Kiedy zaś jesteśmy bliżej granicy o wiele łatwiej przychodzi nam przesunięcie jej dalej, a nawet robimy to zupełnie niezauważenie.
Jeśli bohaterką jest piękna kobieta to powieść nie mogłaby się obyć bez wątku miłosnego. Ten się pojawia jednak na szczęście nie jest przytłaczający. Nie robi się z niej naiwnej niewiasty marzącej o pięknej sukni, welonie, kościele etc. Pozostaje niezmiennie silna i błyskotliwa.
Nie można również zapominać o legendarnym Sherlock’u Holmesie, choć tutaj zdaje się być zepchnięty na boczny tor. Niestety nie czytałam powieści pana Doyle’a więc nie dane mi jest porównać jego stylu do pisarstwa C.N. Douglas. Mogę powiedzieć, że i tutaj autorka była wierna przekonaniu, że główne jak i tytułowe postacie opisywane są z punktu widzenia przyjaciół. W końcu któż inny zna nas lepiej?
Intryga... Na próżno szukać tutaj krwawych morderstw. W zamian za to podróżujemy szlakiem brylantowego pasa należącego niegdyś do samej Marii Antoniny, która jak wiadomo gust miała. Nic tak nie działa na kobiety jak brylanty. Możecie powiedzieć, ze jestem stereotypowa etc. Ja jednak naprawdę uważam, że dobry brylant nigdy nie jest zły, a przecież każdy brylant jest dobry :-). Także poszukiwanie samo w sobie jest ekscytujące a gdy jeszcze doprawione zostanie zabawna ironią i ich słownymi przepychankami bohaterów to już miód malina.
Styl jak już pewnie się domyśliliście jest lekki i przyjemny. Biorąc pod uwagę fakt, że autorka jest Amerykanką to całkiem realistycznie udało się jej odwzorować angielski humor.
„Dobranoc, panie Holmes” to lektura idealna na zimowe wieczory. Rozgrzeje Wasze mięśnie i serca. Postać Irene Adler po prostu nie da się nie lubić. Wkrada się do serca i ujarzmia je swoją osobą niczym najlepszy jeździec groźnego ogiera. Nawet jeśli czasem powieść może wydać się przegadana to jej postać wynagradza wszystko. Zupełnie jak w życiu...
Jeśli chcecie dowiedzieć się, kim jest wybranek tak ekscentrycznej jak na tamte czasy kobiet czy też dowiedzieć czy udało jej się odnaleźć brylantowy pas to koniecznie przeczytajcie tą książkę.
Mnie pozostaje już tylko polecić lekturę i samej czekać na kolejne części.