Praca to nieodłączny element ludzkiego życia. Zapewnia człowiekowi źródło utrzymania, życiową satysfakcję oraz bezpieczny byt. Nie zawsze jednak zawód, jaki wykonujemy, jest tym o którym marzyliśmy. Nie raz i nie dwa okazuje się, że podjęta profesja jest naszym przekleństwem i w żaden sposób nie daje nam spełnienia. Nawet jeśli początkowo wydaje nam się, że jest inaczej.
Zafascynowana modą trzydziestoletnia prawniczka z Paryża po sześciu latach pracy w lokalnej kancelarii wreszcie dostaje awans i zostaje przeniesiona do fili korporacji w Nowym Jorku. Tutaj Catherine ma szansę się wykazać umiejętnościami i zaangażowaniem, wszystko po to aby otrzymać nominację na „partnera”, wymarzoną posadę każdego prawnika. Jednak, aby tego dokonać bohaterka musi bezwzględnie poświęcić życie prywatne na korzyść kariery zawodowej. Czy jednak praca w pełnej przekrętów i intryg kancelarii jest tym, co Catherine zawsze chciała robić?
Choć z tyłu okładki znajdziemy wiadomość jakoby „Kocham Nowy Jork” można byłoby porównać do słynnego „Pamiętnika Bridget Jones” czy też znanego serialu „Ally McBell”, ja byłabym raczej zdystansowana do tego typu informacji. Rzeczywiście może występują drobne podobieństwa, na podstawie których wysunięto owe wnioski, jednak i tak bohaterka powieści Helen Fielding wciąż pozostaje bezkonkurencyjna. Isabelle Lafléche z pewnością musi jeszcze popracować nad swoich literackim warsztatem, ażeby osiągnąć poziom dorównujący jej angielskiej koleżance po fachu.
Początek książki dla przeciętnego czytelnika może wydawać się odrobinę nużący, występuje w nim bowiem typowy prawniczy żargon, który raczej nie należy do nadzwyczaj interesujących. Co więcej liczne fragmenty mówiące o tym, ile to czasu bohaterka nie spędza w swojej kancelarii, w pewnej chwili stały się wręcz usypiające. Całe szczęście w odpowiednim momencie akcja należycie się rozkręciła i wciągnęła mnie bez reszty. Dodatkowo całym sercem pokochałam przyjaciela i zarazem asystenta Catherine, Rikasha. Bohater ten wniósł do utworu wiele humoru i zabawnych wątków.
Sięgając po „Kocham Nowy Jork” byłam przygotowana na małą lekcję mody. W recenzjach, które dane mi było czytać, wielokrotnie spotykałam się z opiniami jakoby panujące trendy były jednym z głównych tematów, pojawiających się w książce. Tymczasem mody znajdziemy tu tyle co kot napłakał. Od razu widać, że autorka raczej nie jest na czasie z trendami. Inaczej z pewnością uraczyłaby czytelnika jakimiś wyszukanymi opisami ubrań bądź stylizacji bohaterki. Aczkolwiek jedyne przedstawienia stroju kobiety ograniczają się do określeń typu: „czerwony kostium Diora”, „turkusowa torebka” i oczywiście zachwytów innych postaci nad jej niezwykle gustowną aparycją. Cóż za bogata szczegółowość! Dodatkowo niesamowicie zirytował mnie fakt, że praktycznie wszystkie zapierające dech w piersiach kreacje, jakie już znajdziemy w powieści, musiały być kupione w sklepie Diora. Jakby na świecie nie było innych projektantów!
Mimo wszystko powieść Isabelle Lafléche jest bardzo absorbującą historią, która bez wątpienia umili nam nie jedno wakacyjne popołudnie. Nie pozostaje nam nic innego jak tylko położyć się z książką w promieniach słońca i oddać się przyjemnej lekturze.