Nigdy nie przepadałem za powieściami z gatunku science-fiction. Tolerowałem powieści około-fantastyczne, kocham fantasy i wciąż odkrywam i smakuję liczne subgatunki, jednakże s-f było dla mnie zawsze swojego rodzaju granicą, za którą wieje napuszony pseudo-cybernetyczny wicher nudy i patetycznej nomenklatury. Nigdy nie trawiłem powieści Dicka, śmieszyła mnie naiwność książkowych „Gwiezdnych wojen” a na „Diunie” poległem w połowie, w momencie gdy na scenę wkroczyli Fremeni z ich „wspaniałym” dialektem.
Powieść „Podróż Turila”, autorstwa Michaela Marcusa Thurnera, zmieniła mój pogląd na s-f diametralnie. Po jej lekturze patrzę na ten gatunek literacki zupełnie innym, wyrozumiałym okiem a sam, wraz z tytułowym Turilem, przeżyłem swoiste katharsis. Nie wiem czy sprawił to styl autora, czy fenomenalna fabuła powieści, ale książka Thurnera stała się dla mnie czymś w rodzaju drzewa bodhi, pod którym dostąpiłem literackiego oświecenia. No ale zacznijmy od początku…
Do przeczytania powieści zachęcił mnie, krążący w sieci, fragment rozdziału pierwszego w którym Kitarzy dokonują zagłady planety Domiendram. Styl autora wydał mi się lekki i jak na s-f, podejrzanie epicki i kojarzący się z fantasy. Ochoczo zabrałem się za lekturę całości i „połknąłem” powieść w kilka dni. Efekt już znacie.
Tytułowy Turil to nie tyle kosmiczny grabarz (informacje z okładki mogą zmylić, i to bardzo), co doświadczony i przeszkolony Tanatolog, wirtuoz zagłady i mistrz ceremonii śmierci. Należy on do poważanej w całej galaktyce kasty neutralnych humanoidów, którzy wykonują zlecenia polegające na wyszukanej i teatralnej eutanazji. Każdy Tanatolog jest fizycznie i mentalnie powiązany ze swoim statkiem kosmicznym, obdarzonym inteligentną sferą. Przygoda życia Turila zaczyna się w momencie, gdy ma pozbawić życia Pramaina Bożyczego, władcę planety Domiendram. Ceremonia zostaje przerwana nagłym atakiem na planetę, którego dokonują Kitarzy, bezwzględna nacja szarańczopodobnych istot, która sieje spustoszenie w galaktyce Łysego Wora. Los Turila i Kitarów zostanie nierozerwalnie połączony a sam bohater przeżyje wiele przygód oraz na zawsze zmieni swoje życie.
Niech was nie zmyli zabawna nomenklatura powieści. „Podróż Turila” nie jest bynajmniej kosmiczną komedią w stylu „Autostopem przez galaktykę”, nie przypomina również humoru Pratchett’a. Jest to raczej klasyczna powieść s-f z wyraźnie zarysowanymi elementami filozoficznymi i metafizycznymi. W kilku miejscach autor zmusza nas do refleksji oraz poważnie zaskakuje swoją pisarską dojrzałością. W fabule „Podróży…” intryga goni intrygę a czytelnik co jakiś czas odkrywa nowe zwroty akcji i jest notorycznie zaskakiwany.
Język powieści to istny majstersztyk a polscy tłumacze, Katarzyna i Michael Sowa, odwalili kawał dobrej roboty. Cała kosmiczna nomenklatura galaktyki Łysy Wór przypomina język stosowany przez Stanisława Lema a słowa w stylu „kreawatar”, „synowoj” czy „medwróżka” dodają powieści niesamowitości i oryginalnego uroku.
Jeśli chodzi o bohaterów stworzonych przez Thurnera, to przypominają oni pomnożoną przez sto i wzbogaconą o wspaniałe opisy, znaną z „Gwiezdnych wojen” kantynę z Mos Eisley. Ludzi w galaktyce Łysy Wór raczej nie spotkamy a jedyne człekopodobne istoty określane są mianem Humanów. I tu właśnie roztacza się prawdziwy urok powieści, który wraz z genialną fabułą i wspaniałym stylem tworzy mieszankę idealną. Dziesiątki stworów, wykreowanych przez autora, zapadają nam na długo w pamięć a ich genialne zachowania, słownictwo i styl życia sprawiają, iż „Podróż Turila” nie nudzi nawet przez minutę. Co więcej, wszystkie te owadopodobne lub mackowate istoty, obdarzone są wyjątkową inteligencją a na ich przykładach, Thurner, bezwstydnie demaskuje nieszczęścia, przywary i wady naszego gatunku. Doskonałym przykładem jest tu fanatyzm religijny Karantyków z planety Faurum czy tragiczny los, kopulujących bez wytchnienia, owadzich Axtarsów.
Genialne pomysły i futurystyczne rozwiązania to ostatni aspekt, który chciałbym opisać w niniejszej recenzji, bo są to cechy, które z pewnością wyróżniają „Podróż Turila” z książkowego tłumu.
Nie wiem czemu, ale przez cały czas gdy czytałem powieść Thurnera, przed oczami miałem wysmakowane, komiczne dzieło Luca Besson pt. „Piąty Element”. Może dlatego, iż tak jak film Bessona, „Podróż…” jest niesamowicie nowatorska i aż pulsująca fantazją. W świecie Turila niemal wszystko jest możliwe, począwszy od rozłożenia danej istoty na czynniki pierwsze (i powtórnego złożenia) a skończywszy na pośmiertnym, holograficznym zapisie jej jaźni w postaci, cytowanego już, kreawatara. Ponadto, dwie sztucznie wychodowane, perfekcyjne istoty Sorollo i Ofernau , w których ciałach żyje kilka świadomości („branż”), jednoznacznie kojarzą się z Bessonowską Leeloo (Milla Jovovich).
Reasumując, „Podróż Turila” to świetna, pasjonująca powieść, której fabuła i zaskakujące, mądre zakończenie wnosi wiele do nudnego, literackiego świata, gdzie królują albo licealne wampiry albo skarby templariuszy. Sądzę, że powieść powinna przypaść do gustu wszystkim miłośnikom fantastyki, a szczególnie tym, którzy od literatury wymagają, oprócz rozrywki, refleksji oraz pewnego przesłania. „Podróż Turila” to powieść „z kluczem” do której mam zamiar wracać nie jeden jeszcze raz i która przekonała mnie ostatecznie do tego typu lektury. Mam nadzieję, że więcej się na s-f nie zawiodę a może nawet uda mi się dokończyć „Diunę”. Tego nie wie nikt, no może oprócz jednej z branż Sorollo i Ofernau…