Czasami jestem w melancholijnym nastroju i poświęcam wtedy dużo czasu na myślenie o życiu – moim, ale również innych ludzi. Ludzie są bardzo różni, ale łączy nas wszystkich zaskakująco wiele rzeczy. Mimo że czasami zdarzają się wyjątki osób bardzo spontanicznych, które nigdy nie planują ani nie myślą o tym, co będzie jutro, większość z nas dąży do pewnego rodzaju stabilności. Chcemy wiedzieć, że jutro pójdziemy do pracy czy szkoły, wieczorem wrócimy do domu, a tam będą te same osoby co zawsze. Prawdopodobnie odbędzie się nawet jakiś codzienny rytuał, który nie wiadomo skąd się wziął, ale funkcjonuje i to w dodatku bardzo dobrze. Czasami to wszystko staje się rutyną, ale rutyną dającą nam poczucie bezpieczeństwa. Gdy to wszystko nagle stanie pod wielkim znakiem zapytania, wpadamy w panikę i chcemy utrzymać nasze życie w ryzach. Jednak czy zawsze się da? W teorii życie musi każdemu dokopać – mniej czy bardziej, ale każdemu. Jaka jest praktyka?
Riley od ośmiu lat pracuje w sklepie obuwniczym i nie zamierza tego zmieniać. Jest zadowolona ze swojej pracy i to właśnie ona daje jej satysfakcję i pewnego rodzaju możliwości. Jest kierowniczką dwójki swoich przyjaciół. Razem w trójkę tworzą zespół, który pokona każdą przeszkodę i dostarczy rozrywki oraz pomocy każdemu klientowi. Jednak nic nie może trwać wiecznie. Lada moment sklep może zbankrutować, a właścicielka ogłasza konkurs na najlepszego pracownika. Ma to zmotywować do pracy, ale naprawdę jest przyczyną tylko większych problemów. Riley wykorzystuje całą swoją kreatywność, żeby uratować swoje ukochane miejsce pracy. Lecz nie jest to takie łatwe, gdy szefowa jest zamknięta na wszystkie oryginalne pomysły, a młoda kobieta musi radzić sobie z widmem utraconego mężczyzny, który ją wykorzystał i oszukał. Na szczęście pojawia się ktoś nowy – ktoś, kto może diametralnie zmienić życie kobiety. Czy Riley odnajdzie miłość życia? Czy uda się jej uratować sklep obuwniczy? Co przyniesie niepewna przyszłość?
Ostatnio
książki dla kobiet są dla mnie odskocznią od życia. Kiedyś dość ostro je krytykowałam. Twierdziłam, że są nudne i że nie ma sensu czytać zwykłych historii, gdy można przenosić się do świata fantastyki albo szukać morderców w kryminałach. Ale czym jestem starsza, to tym bardziej widzę, że to tylko moja niedojrzałość i pewnego rodzaju ignorancja. Nie twierdzę, że każdy czytelnik powinien się lubować w literaturze obyczajowej, ale na pewno dać jej szansę i poszukać drugiego dna. Dlatego właśnie tym razem zdecydowałam się na "Drugą szansę" Marcie Steele. Podejrzewam, że przyciągnęła mnie okładka, która kojarzy mi się z książkami Amandy Prowse. A te dobrze wspominam, więc podejrzewam, że dlatego oddziaływanie było tak wielkie. Jak na tym wyszłam?
Szczerze mówiąc, to chyba sobie nie przypominam, żebym spotkała się w powieści ze sklepem obuwniczym jako głównym wątkiem, co jest u mnie na duży plus. Lubię, jak pisarze nie boją się ryzykować i tworzyć coś nowego albo chociaż rzadko spotykanego. To mówi o sporej odwadze. Szkoda tylko że cała ta konstrukcja nie przypadła mi do gustu. Byłam pozytywnie nastawiona i trochę się zawiodłam. Nie należę do kobiet, które mają obsesję na punkcie obuwia, ale szpilki ubóstwiam. Trochę liczyłam, że one odegrają większą rolę, ale zostałam zaskoczona i wbrew pozorom mało w książce jest o samych butach. Gdyby cała historia została dokładniej wykreowana, a potencjał książki wykorzystany, na pewno niesztampowość robiłaby o wiele większe wrażenie.
Styl pisarki to chyba największy minus całej opowieści. Jest po prostu bezbarwny i miejscami zbyt prosty, dziecinny. Podchodziło mi to pod infantylność. Dialogi często okazywały się nienaturalne i w ogóle nieistotne, co mnie wyjątkowo irytowało. Miałam wrażenie, że w rozmowach ze swoimi rówieśnikami nasz język jest o wiele bardziej wyrafinowany. A zapewniam was, że mając dwadzieścia lat, mało kto zwraca uwagę na to, jak mówi, jeśli akurat nie ma takiej konieczności. Dlatego jestem wręcz oburzona stylem autorki.
Tak naprawdę to już teraz wam przyznam, że chyba w tej recenzji będę narzekała na tę książkę. Sama fabuła również okazała się wyjątkowo nudna i po prostu do bólu przewidywalna. Zaczynając czytać tę historię, mogłabym stwierdzić, jak ona się zakończy. Jest to typowy schemat – ograniczony pod każdym względem. Sklep i jego możliwe zamknięcie były głównym motywem, które dla mnie okazał się słaby i niegodny uwagi. Jasne, że zdarzały się wątki poboczne, ale nie były one zbyt ciekawe. I jeszcze jedna rzeczy, która sprawiała, że dostawałam białej gorączki – media społecznościowe, dosłownie wszędzie! Miałam czasami wrażenie, że życie bohaterów odbywa się wyłącznie na twitterze. Rozumiem, że w tych czasach jest to bardzo popularne, choć akurat w moim otoczeniu ten portal jest już w zapomnieniu, ale Riley i nie tylko ona przykładała olbrzymią wagę do tego, co tam się dzieje. Nie neguję tego, bo w książce zdarzały się wyjątkowo smutne sytuacje dotyczące właśnie jej, ale te codzienne niekiedy były zbyt wyolbrzymiane.
Zastanawiam się, czy moja negatywna opinia nie wynika bardziej z faktu, że nie cierpię Riley. Jej charakter w ogóle nie przypadł mi do gustu i podejrzewam, że w realnym życiu od takiej osoby trzymałabym się raczej daleko. Była po prostu sztuczna, a jej miłości, które miały odgrywać olbrzymią rolę, a przynajmniej tak myślę, były dla mnie rachunkami matematycznymi – warto czy nie warto?. A jak na pewno dobrze wiecie, to w miłości w ogóle o to nie chodzi. Natomiast pozostali bohaterowie byli papierkowi i jak dla mnie rozmyci. Byli, mieli swoje mniejsze i większe problemy, ale jakby ich nie było. Chyba jedynym bohaterem, który przypadł mi do gustu, był Cooper. Miał w sobie to coś i było widać, że się starał, ale pokazywał przy tym swój charakterek.
Druga szansa na szczęście pod względem tematyki okazała się o wiele ciekawsza. Szkoda tylko, że Marcie Steele nie wykorzystała tego. Książka porusza tak ważne tematy, jak żałoba, miłość czy obecnie zniesławiony hejt. Przyjaciółka Riley – Sadie – nie mogła sobie poradzić ze śmiercią męża. Ten wątek mnie zaciekawił, więc gdyby nie spłycenie go, byłby ciekawy do przemyśleń i wywoływał wzruszenie. Podoba mi się dla odmiany też fakt, że w ostatecznym rozrachunku miłość jest również ukazana z różnych perspektyw, co czytelnikowi przypomina, że to niezwykłe uczucie nie dotyczy wyłącznie par.
Mam ambiwalentne odczucia po tej lekturze. Na pewno nie jest tak, że żałuję, że ją przeczytała. W pewnym sensie była ciekawym doświadczeniem, ale jak sami widzicie, prawie wcale nie widziałam w niej zalet. Na pierwszy plan wychodziły drażniące oczy wady. Ktoś mnie ostrzegł, żebym nie nastawiała się na wymagającą książkę, bo jest raczej lekka i przyjemna. Właśnie dlatego myślałam, że na szybko przeczytam miłą obyczajówkę. I tak się zawiodłam. Jednak nie odradzę jej wam, bo ma w sobie pewien potencjał i myślę, że osoby mniej sceptyczne dostrzegą go i przy okazji zauważą w powieści coś więcej niż ja.