Podczas lektury powieści Nicholasa Sparksa "Kraina marzeń" nieustannie miałam wrażenie, jakby ktoś podmienił pisarza. Historia nijak nie przystaje do tych wszystkich romantycznych i wzruszających opowieści, do jakich przyzwyczaił nas autor. I nie byłoby w tym nic złego, gdyby przełożyło się to na wysoki poziom, piękne wrażenia i przyjemność czytania. Niestety tak się nie stało, co oczywiście rozczarowuje niemal od samego początku książki.
Autor postawił na dwutorową opowieść, a dokładniej mówiąc na dwie zupełnie odrębne historie, które w pewnym momencie, pod sam koniec książki, łączą się w całość. Rozpoczynając lekturę poznajemy małą ośmioletnią Beverly, która udaje się wraz ze swoją mamą na wycieczkę do Nowego Jorku. Epizod ten należy do wspomnień dorosłej już bohaterki, która, wiedziona strachem i desperacją, decyduje się na opuszczenie domu i karkołomną ucieczkę przed mężem psychopatą. Garry pracuje w amerykańskim urzędzie bezpieczeństwa i ma dostęp do wszelkich danych, więc każdy ruch Beverly musi być skrupulatnie zaplanowany. Kobieta zabiera ze sobą swojego sześcioletniego synka aby uchronić go przed niebezpieczeństwem ze strony porywczego ojca.
Równolegle przenosimy się na Florydę, gdzie Colby spędza swój pierwszy w życiu urlop ciesząc się odpoczynkiem, a wieczorami grywając w lokalu przy plaży. Mężczyzna jest farmerem, z zamiłowania muzykiem i pochodzi z Karoliny Północnej. Spacerując plażą poznaje przypadkiem młodą, piękną dziewczynę. Morgan przyjechała na południe z trzema przyjaciółkami aby ćwiczyć układy taneczne. Od tej pory życie Colby'ego wreszcie nabiera barw. Częste spotkania, zbieżne zainteresowania i podobne spojrzenie na życie zbliżają ich do siebie. Wspólnie spędzony czas sprawia, że Megan i Colby zakochują się w sobie. Oboje zdają sobie sprawę, jak wiele ich dzieli i wszystko wskazuje, że zbudowanie wspólnej przyszłości będzie po prostu niemożliwe...
Fabuła tej powieści ma naprawdę spory potencjał, choć nie lubię powielania wcześniejszych schematów. O ile historia Beverly nawet mi się spodobała, wzbudzała emocje i zasiała ziarno niepokoju (przymykam oko na pewne podobieństwa do "Bezpiecznej przystani"), o tyle romantyczna historia Colbyego jest tak przesłodzona i cukierkowa, że aż mdli. Wynudziłam się na tej Florydzie, a to przecież taki piękny zakątek Stanów Zjednoczonych. Zbyt dużo gadania, a zbyt mało działania. Bohaterowie tacy jacyś bez wyrazu, zupełnie nie przypadli mi do gustu. Podobał mi się natomiast fakt, że połączyła ich muzyka i moim zdaniem na tym autor powinien się skupić.
Zazwyczaj takie dwie odrębne opowieści w pewnym momencie łączą się i wtedy wszystkie elementy układanki wskakują we właściwe miejsca tworząc spójny i klarowny obraz zdarzeń. Tak się dzieje i tutaj, ale niestety wypada bardzo słabo, wręcz niezdarnie. Odnosimy wrażenie jakby autor nie miał pomysłu na ciekawe połączenie tych odrębnych wątków w jedną całość i posklejał je na siłę. Zagubił się gdzieś związek przyczynowo - skutkowy, pojawił się przeskok i jakaś desperacja, która wymusiła zamknięcie tematu. Zabrakło wykończenia, przez co finał kompletnie mi się nie podobał, zakończenie wypadło sztucznie, nieciekawie i kompletnie nie pasuje do pisarza z takim warsztatem i doświadczeniem.
Ciekawym zabiegiem okazało się wprowadzenie dwóch rodzajów narracji. Opowieść Beverly to narracja trzecioosobowa, zaś Colby dzieli się swoimi przemyśleniami i doświadczeniami w pierwszej osobie liczby pojedynczej, bierze też czynny udział w opowiadanych wydarzeniach. Szczerze mówiąc zaskoczyło mnie to połączenie i taka nietuzinkowa kompozycja powieści. Nie byłam do końca przekonana do tej formy, ale ostatecznie przyzwyczaiłam się.
W "Krainie marzeń" autor skupił się przede wszystkim na skomplikowanych więziach międzyludzkich, złożonych rodzinnych relacjach, chorobie, która uniemożliwia normalne życie, bolesnej stracie oraz nadziei i marzeniach, z których nie warto rezygnować. Jest to pozytywna i w gruncie rzeczy optymistyczna opowieść skłaniająca do refleksji, ale sporo jej brakuje.
Nie będę rozkładać tej powieści na czynniki pierwsze, bo chyba nie ma sensu. Ogólne wrażenie po zakończonej lekturze jest przeciętne tym bardziej, że znamy możliwości pana Soarksa i jego granie na emocjach czytelnika. Pozostaje niestety ogromny niedosyt. Mam tylko nadzieję, że "Kraina marzeń" to taki jednorazowy wypadek przy pracy. Nie polecam, nie zachęcam, ale też jakoś szczególnie nie odradzam. Każdy powinien wyrobić sobie własne zdanie na temat tej książki.