Ostatnio panuje moda na literaturę opowiadającą o przyrodzie w sposób lekki, łatwy i przyjemny, a przy tym przemycający fakty naukowe, w większości stanowiące dla przeciętnego czytelnika formę ciekawostki. Jeśli w tematach przyrodniczych jesteśmy laikami, taka forma książki gwarantuje, że przewracając kartki przy każdej na głos lub po cichu wypowiemy magiczne słowa: "WOW. Fascynujące!". Jeśli jednak mamy o naturze jako takie pojęcie, interesujemy się nią prywatnie lub zawodowo, wymagamy od takiej publikacji więcej. Jeśli z książki dowiaduję się rzeczy, które już wiedziałam, to proste, że efektu WOW nie będzie. I tym razem właśnie nie było, choć po tej książce spodziewałam się naprawdę wiele dobrego.
Autor zaznacza w początkowych akapitach, że o przestrzeni miejskiej niewiele się mówi w kategoriach naukowych. Badana jest flora i fauna mórz, jezior, rzek, naturalnych lasów, dżungli, stepu czy sawanny, natomiast mało publikuje się badań na temat organizmów zasiedlających przestrzeń nam najbliższą. A wystarczy tylko rozejrzeć się uważniej wokół, by dostrzec świetny materiał nie tylko do obserwacji naukowych, ale też do rozwinięcia w sobie przyrodniczej pasji. Dodatkową motywacją dla autora były pytania zadawane przez jego trzyletnią ciekawą świata córeczkę.
Niestety, mimo najlepszych chęci, książka mnie do siebie nie przekonała. Pomijam fakt, że gatunki opisywane przez autora są rodzimymi dla flory i fauny USA i tylko kilka z nich można odnieść do rodzimego podwórka. Ciekawostki, które miały porazić czytelnika odkrywczością, były dla mnie dość banalne. Chyba tylko dwa razy złapałam się na tym, że coś z tego, co zostało napisane, okazało się dla mnie kompletnym novum. I nie piszę tego po to, żeby się pochwalić, ile to ja wiem. Po prostu uważam, że należałoby opatrywać tego typu książki jakąś adnotacją albo skalą np.: dla kompletnego amatora/średnio zaawansowany przyrodnik/zawodowiec. Wtedy uniknęlibyśmy nieporozumień w odbiorze książki, gdyż dla amatora okazać się ona może cenną skarbnicą wiedzy, na pozostałych dwóch grupach wywrze zaś w najlepszym wypadku wrażenie średnie.
Przeszkadzały mi w treści nie tylko prosty styl autora, chwilami bezbarwny, ale i wtręty w stylu żadna roślina nie jest trująca, o właściwościach trujących gatunku decyduje spożyta dawka. W związku z tym autor, i o zgrozo, jego trzyletnia córeczka, konsumują liście roślin rosnących w miejskiej przestrzeni czy wygotowane nasiona miłorzębu japońskiego. Nie mam nic przeciwko jedzeniu jadalnych roślin w umiejętny sposób, ale nie zgadzam się, żeby publikacja tego typu zachęcała do konsumpcji wszystkiego jak popadnie. Powinna być jakaś dokładka od tłumacza wyjaśniająca, że np. w warunkach europejskich rośnie sobie wawrzynek wilczełyko, którego owoce są na tyle silnie trujące, że zjedzenie jednego czy dwóch może doprowadzić do śmierci dziecka. Czytelnik musi być tego świadomy! Druga rzecz, która mi uwierała, to podejście autora do gatunków inwazyjnych - ile z nich przywędrowało do nas właśnie z Ameryki Północnej i jak wiele krzywdy wyrządzają w rodzimej przyrodzie. Tymczasem autor sugeruje, że pojawienie się tych gatunków wzbogaca różnorodność biologiczną, natomiast ma wiele do zarzucenia Europejczykom, którzy kolonizując USA zawlekli tam inwazyjne gatunki z kontynentu - troszeczkę brak wyważenia - jak my wam podsyłamy gatunki, to ok, jak odwrotnie - to już be.
Podsumowując, najbardziej podobały mi się rozdziały o wiewiórkach i ślimaku. Lektura nieco mnie zmęczyła. Nie był to udany wybór, ale mimo wszystko, książka jest w stanie zachęcić do poznawania bliżej swojego najbliższego otoczenia i stawania się prawdziwym miłośnikiem przyrody.