No i Karika postanowił trochę odejść od filozofowania :) Rzecz jasna jakieś tam jego elementy wciąż tu mamy, całkiem się od tego uciec w jego wypadku najwyraźniej nie da, ale jest ich o wiele, wiele mniej niż w poprzednich dziełkach słowackiego twórcy – no, przede wszystkim mam tu na myśli to bezpośrednio poprzednie :) Co więcej zaś właściwie wszystkie skupiają się w jednym tylko miejscu, samym finale tego zbiorku. Nie ma na kartach „Pragnienia” Platona, Kanta czy hinduskiej sansary, w każdym razie nie wprost. W zamian za to Józef K. postanowił sobie poszarżować w innej dziedzinie – w dziedzinie struktury tekstu.
Serio, nie wiem, na ile autor zrobił to (nie będzie filozofii, będzie eksplorowanie formy) celowo, ale wygląda to jak zupełnie świadomie zrobiony handel wymienny.
Popatrzcie na pierwsze opowiadanie w tomiku – bardzo przejrzyste, trzymające w napięciu, bardzo klasyczne i przez to wszystko jakieś takie… niekarikowe. Jakby skierowane do innego czytelnika. Jakby na dzień dobry autor chciał nam powiedzieć: „Patrzcie, potrafię pisać i w taki właśnie sposób, potrafię pisać i „normalnie”, jeśli tego nie robię, to dlatego, że chcę. Że pragnę (nomen-omen :) ) pisać nienormalnie. Że to jest moja świadoma decyzja”. I jakoś tam podobnie jest z opowiadaniem trzecim, podsumowującym oba zbiorki (notabene tak, jak generalnie trzeba czytać „Pragnienie” mając „Głód” już za sobą, tak w największym stopniu trzeba oba dziełka czytać razem właśnie ze względu na ten finalny tekst). Ono jest już mocno Karikowe, ale dalej przejrzyste i odwołujące się do klasycznych wzorców gatunku. I między je wkłada pisarz tekst zajmujący znacząco ponad połowę całej książki, tekst niespójny, wielogłosowy, z osobistymi wtrętami samego autora (swoją drogą to końcowe rozliczenie się względem czytelnika z tego, ile jest w tym wszystkim prawdy było słodziutkie :) ), mało fabularny, mający być dziwnym, formalnie właśnie dziwnym. I moim zdaniem przeginający pałkę :) Tak jak lubię bardzo słowackiego twórcę, czytam wszystkie jego dziełka które tylko znajdą się z moim zasięgu, tak to był w sumie jedyny znany mi fragment jego twórczości, podczas kontaktu z którym się męczyłem.
Gra formą – okej, zabawa kontrastami – okej, ale te kontrastujące rzeczy same w sobie też muszą być dobrze (może nawet naprawdę-ale-to-naprawdę-dobrze) zrobione, inaczej odbiorca będzie męczył po kilka dni coś, co objętościowo jest do przeczytania w godzinę, panie Józefie.
Tak, jak w wypadku „Głodu” myślałem nawet nad ósemką, tak tu 7/10 jest mocno wręcz naciągane. Ale niech będzie, za spójną niespójność obu dziełek, za trzymanie jednak miejscami w napięciu i za to, że wciąż nie wiem, czy Józef K. ma mi aż za wiele do powiedzenia, czy też nie ma do powiedzenia dokładnie nic, ale bardzo, bardzo, bardzo sprawnie to kamufluje.