Pamiętam moment, gdy w moich rękach pierwszy raz ułożyła się baśń. Piękne, twarde okładki z grawerowaną złotą czcionką, a w środku? Magia. Magia, która w miarę czytania stawała się... rzeczywistością. Mieszały się historie ze stron z kartami życia. Rycerze i królewny z nieznanych jeszcze niedawno królestw mieszkały w moim pokoju, a ich korony leżały teraz na mojej półce koło łóżka, by być bliżej snów.
Panna Jutrzenka, która mieszka za horyzontem, miała władzę nad Słońcem. Fizyka i inne nauki okazały się kompletnie zawodne, myśliciele stali się zbyteczni a wszelkie teorie legły w gruzach – nie pierwszy to raz, bo śnić można było o różnych porach, obiad jadać o dziwnych wschodach słońca. Zegar igrał sobie z czasu, a anomalie pogodowe wymykały się najmądrzejszym meteorologom. Tu bowiem szalało Słońce, podczas gdy w innej rzeczywistości...
Gdzieś pośród siedmioma górami tego świata, w niepozornym miasteczku żyli On zły i Ona dobra i choć byli zakochani, to... On zwiał w dniu ślubu, co okazało się najgorszym wstrętem, jaki mógł zrobić Jej. Tu Słońce nie miało znaczenia, tu liczyła się Ona, bo właśnie dla Niego wyzbyła się swej Dobrej duszy i sprzedała ją Diabłu najczarniejszemu. I to u wrót czeluści. I nawet gdyby Panna Jutrzenka z innej krainy próbowała tu żyć, to zaraz czmychnęłaby ... z nudów.
Ale mogłaby coś poszaleć w innej krainie, w królestwie rozciągniętym od jednego pasma gór do drugiego, pomiędzy którymi było jeszcze morze i kilka jezior i jedna równina. Tu bowiem żyło czterech Królewiczów i jedna królewna. Tu, to dopiero się działo! Jeden szukał drugiego, a czwarty szukał trzeciego, a ich wszystkich szukała siostra, bo w Królestwie źle się działo od kiedy przestali być dziećmi.
Dobrze, to też nie było w pewnym takim miasteczku położonym znacznie, znacznie dalej. Tu On – żadne cudo nadzwyczajne oświadczył się Jej – równie nieatrakcyjnej pospolitej urody, ale warunkiem okazały się trzy zęby. Zęby smocze. I masz tu chłopie placek zakalec, dosłownie, bo czterdziestu latach tułaczki z znojów podróży okazało się, że smok jest, ale tak stary, że bezzębny. I jak tu się żenić, gdy człek siwy, jak mąka w młynie?
Niesamowite opowiadania Antoniny Jasztal porywają. Unoszą urokiem, czarują krainami niedostępnymi i nęcą tym, co się w nich dzieje. „Panna Jutrzenka” to solidna i dobra książka. Uśmiałam się przy niej, ale i dumałam nad ciągiem dalszym. Bo niby w bajkach zło przegrywa, ale to raczej nie bajki. Jak tu będzie? Niesamowite perypetie Królewskich dzieci i zwykłych wioskowych zjadaczy chleba dosłownie pochłaniają całą uwagę czytającego. Do tego rysunki samej autorki, niby amatorskie, ale jakże obrazowe. Jakże przykuwające uwagę.
I barwny język, o czym muszę wspomnieć. Antonina Bawi się słowami, miesza je i składa w sobie tylko znanym szyku, który w zdaniach sprawia, że czytanie „Panny Jutrzenki” sprawia wielką rozkosz. Śmiejesz się, czasem chichotach i zastanawiasz, co ów łamaga z opowiadania jeszcze wymyśli. To jest bardzo dojrzała i błyskotliwa pisarka, która dzięki takim opowiadaniom z pogranicza baśni i rzeczywistości umocni sobie warsztat pisarski. I nie omieszkam nie śledzić jej kolejnych publikacji.
Niebywała uczta dla czytelnika.
Rarytas z odległej krainy, hen hen za horyzontem, a nawet za trzema horyzontami...
dziękuje nakanapie za egzemplarz do recenzji