Zwykle fani danego gatunku literackiego mają pewne pojęcie o niektórych książkach i cyklach, nawet jeśli ich nie czytali. Wiedzą, czy warto daną rzeczą się zainteresować, czy odpuścić już na samym początku. Ze mną było podobnie; jako, iż pojęcie i wiedzę miałam, nie wahałam się ani chwili, kiedy w moim zasięgu pojawił się pierwszy tom serii Niszczyciel autorstwa Tylora Andersona – W oku cyklonu.
Początek może zwieść – wydawałoby się, że zamiast książki fantastycznej dzierżymy w dłoniach powieść historyczną. Druga wojna światowa. Sterane wiekiem i walką amerykańskie Niszczyciele uciekają przed przeważającymi i bardziej zaawansowanymi siłami Japonii, rozpaczliwie próbując przetrwać, jednak nie mogą wiele zdziałać wobec potęgi przeciwnika. Są zbyt wolni, zbyt słabi, zbyt starzy, by oprzeć się nowoczesnym jednostkom. Jedyną nadzieją jest morze i jego kaprysy – jeśli dotrą do szkwału, nim antagonista ich dopadnie, przeżyją. Jednakże ów szkwał nie jest zwykłym zjawiskiem pogodowym – to coś niesamowitego, niepokojącego... Kiedy chmury się rozwiewają, świat wydaje się być taki sam, jak wcześniej. Dlaczego jednak po znanych wyspach przechadzają się dinozaury, a w wodzie pływają ogromne potwory...?
W istocie W oku cyklonu to pełnokrwiste, soczyste fantasy. Choć magii rodem z baśni i legend za grosz nie uświadczysz, to czuć w powieści zupełnie inny rodzaj czarów; bowiem losy tamtego wymiaru potoczyły się zupełnie inaczej niż u nas. Wszystko jest odmienne, niecodzienne, po prostu – nie z tego świata. Autor wziął równanie, jakim jest nasza Ziemia, i odjął od niego katastrofę, która zmiotła gady z piedestału i wyniosła nań ssaki. Nic zatem dziwnego, że tam dinozaury hoduje się jak bydło i poluje na zabójcze morskie ryby. Trwa nieustanna walka o przetrwanie, liczy się tylko siła i szybkość, bo każda istota jest w stanie cię zabić. Darwin miałby tam swoje niebo. Andreson fantastycznie wykreował swoje uniwersum – zarazem tak podobne i tak różne od tego, co znamy, że aż przerażające; bo gdyby nie głupi meteoryt, człowiek wcale nie byłby szczytowym drapieżnikiem.
Ciekawe – czy nasz gatunek by w ogóle zaistniał?
Obok niepokojącej rzeczywistości, pisarzowi udało się także stworzyć równie wciągającą fabułę. Początkowe znudzenie (nie jestem fanką czysto wojennych powieści) szybko stało się niewyraźnym, blednącym wspomnieniem, wypieranym najpierw przez krwiożercze morskie stworzenia, potem przez cywilizację inteligentnych kotopodobnych lemurów, by w końcu zniknąć pod naporem międzygatunkowego konfliktu i grozy przeciwników. Inaczej mówiąc – po pierwszej monotonności (choć nie wątpię, że znajdą się fani wojskowych zmagań) autor wpycha czytelnika w oko cyklonu zdarzeń, następujących po sobie błyskawicznie, lecz wciąż pozostających w harmonii. Nieprzewidziane zwroty akcji, powoli ujawniane tajemnice i wciąż nieodkryte sekrety, trudne wybory stojące przed bohaterami, śmierć czyhająca na każdym kroku – to jest to.
Przy większej ilości postaci zdarza mi się gubić, mylą się dane osoby, mieszają historie, poglądy i motywacje, ale tym razem nic z tego – Anderson każdej osobie nadał specyficzne cechy charakterystyczne, w każdego tchnął indywidualizm i każdego wprowadził na odmienne ścieżki losu, posługując się coraz to nowymi zagraniami. Nieważne, czy mówimy o kapitanie amerykańskiego niszczyciela, czy o pozornie nieistotnym członku załogi. Ewentualne niepowodzenia czy śmierć obydwu uderzyłyby mnie z podobną siłą – może dlatego, że pomimo różnicy społecznej i znaczenia fabularnego, zostało wyraźne pokazane, iż są oni nadal tylko ludźmi, ludźmi równymi. Tak zatem nieobcy im strach, niepewność, zawód. Nikt nie jest tam superherosem, który uratuje świat. By cokolwiek ratować, muszą działać razem, a i to im się nie zawsze udaje. Czasem ponoszą straty, których nie da się odbudować.
Według mnie W oku cyklonu to książka, której czytanie sprawi przyjemność zarówno fanom fantastyki, jak i miłośnikom wojennych zmagań – bo to kawał naprawdę dobrej literatury. Pozycja, jakiej nie powinno czytać się wieczorem, jeśli rankiem trzeba wstać.