"Stokrotki w deszczu" Anny Gratkowskiej to jedna z tych pozycji, na które polowałam od bardzo dawna. Urzekła mnie okładka, tytuł zaintrygował i postanowiłam poznać jej wnętrze. Paradoksalnie im trudniej było mi książkę zdobyć, tym bardziej chciałam ją przeczytać. I teraz wreszcie się udało... Tylko żałuję, że moje wyobrażenia tak bardzo rozminęły się z rzeczywistością. Nie za bardzo było na co czekać, gdyż historia okazała się sporym rozczarowaniem.
"Stokrotki w deszczu" to debiutancka książka Anny Gratkowskiej, a ja uwielbiam debiuty, bo zawsze mam nadzieję na jakiś rodzaj zaskoczenia. I tym razem również zostałam zaskoczona, tylko nie tak, jak tego oczekiwałam. Zapraszając nas do domu pewnego młodego małżeństwa autorka starała się pokazać ich codzienność, blaski i cienie wspólnego życia, które nie jest wolne od przeróżnych problemów. Trudności ze znalezieniem pracy, brak własnego "M", kłopoty finansowe i zdrowotne, konflikty z rodzicami i teściami - to wszystko sprawia, że pomiędzy Jurka i jego żonę wkrada się brak zaufania, a tym samym pojawia się pierwszy kryzys w ich młodym stażem związku. Co prawda bohaterowie są otoczeni przez grono przyjaciół, jednak jak się okazuje nie wszyscy im dobrze życzą.
Jest mi przykro, że nie odnalazłam uroku tej opowieści, choć wiązałam z nią spore nadzieje. Historii brakuje głębi, dopracowania postaci, rozbudowania wątków i dokładnego przemyślenia tematu. Nie wiem, co jeszcze poszło nie tak, ale zmęczyłam się bardzo czytając te raptem 230 stron. Główna bohaterka zupełnie nie przypadła mi do gustu - nudna, rozmemłana, mało zaradna. Jej dylematy i biadolenie momentami mnie załamywały. Zdecydowanie bardziej polubilam Ankę o barwnej, nieco szalonej osobowości.
Niestety ani język, ani styl także mi się nie podobały. Jakaś taka toporna ta opowieść, bez polotu, bez finezji. Wątki potraktowane skrótowo, co sprawia, że w ogólnym odbiorze historia jest mało interesująca. Z jednej strony mocno przystaje do realiów dzisiejszego świata, jednak młodzi ludzie krótko po ślubie nie zachowują się jak małżeństwo z wieloletnim stażem, do którego zdążyła wkraść się rutyna i przyzwyczajenie. Coś tu zdecydowanie nie zagrało.
Zakończenie okazało się jakieś takie zbyt banalne, przewidywalne i bez wyrazu, chociaż potwierdza ono znaną maksymę, że miłość zwycięży wszystko. W tym miejscu pojawia się nadzieja i optymizm, które w moim przekonaniu są głównym przesłaniem tej opowieści.
Nie lubię pisać niepochlebnych opinii, zawsze staram się skupiać swoją uwagę na tym, co dobre i wartościowe. Jednak tym razem bardzo mało było tych plusów. Nie chciałabym, aby moja ocena okazała się krzywdząca. Mimo to uważam, że konstruktywna krytyka powinna wyjść na dobre zarówno książce, jak i autorce. Dlatego sami musicie podjąć decyzję, czy warto tej historii poświęcić swój czas i uwagę.