Agatha Christie kilkanaście lat temu zawiesiła poprzeczkę bardzo wysoko. Poprzeczkę w konstruowaniu akcji w zamkniętej przestrzeni, z gronem potencjalnych sprawców, którzy na pierwszy rzut oka bardzo się lubią i są przykładnymi obywatelami. Scenografię spokojniej angielskiej prowincji w swoim dziele wykorzystał Peter Shordney. Czy jego książkę można porównać jednak do arcydzieł królowej kryminału?
Bycie bogatym, gdy wcześniej klepało się biedę jest niewątpliwie wielkim szczęściem. Niestety bardzo często początkowe zadowolenie mija gdy osoba, która wyciągnęła nas z nędzy okazuje się wyrachowanym człowiekiem. Szafy pełne ubrań, nieograniczony dostęp do pieniędzy, liczne podróże nie są w stanie zastąpić miłości oraz szacunku. Dość przykro przekonała się o tym Hellen Plath żona wpływowego producenta Roberta Platha. Co może zrobić kobieta zesłana na prowincję, by nie przeszkadzała ślubnemu w licznych (wcale nie ukrywanych) romansach, nie wtrącała się do interesów, musiała znosić jego apodyktyczne zachowanie? Tylko jedno. Zabić go! Niestety, nic w życiu nie jest proste nawet popełnienie morderstwa. Zwłaszcza jeżeli celem jest osoba pokroju Roberta Platha, która niejednemu wadziła.
Akcja powieści rozgrywa się podczas przyjęcia w Porthpean, gdzie Hellen przebywała „dobrowolnie” od jakiegoś czasu. Zaproszonych na uroczystość było 15 gości. Część stanowiła miejscowa elita, pozostali zaproszeni przybyli z Londynu. Przygotowano uroczystą kolację, zabawę w szukanie baloników w ciemnym ogrodzie. Całe przyjęcie uświetnić miały fajerwerki sprowadzone na tę okazję ze stolicy. Choć spotkanie nie przebiegało w najlepszej atmosferze oraz kolejność planowanych atrakcji uległa zmianie większość przybyszów była zadowolona z zabawy. Do czasu gdy Hellen odkryła ciało swojego męża. Zamiast jednak poczuć ulgę była wstrząśnięta. Ktoś ją bowiem ubiegł w zabiciu go…
Próba rozwikłania zagadki padła na inspektora Travisa. Mogłoby się wydawać, że mało doświadczony policjant w dodatku z prowincji nie będzie najlepszym śledczym. Nic bardziej mylnego. Hellen szybko docenia starania stróża prawa, podziwia jego zaangażowanie oraz spostrzegawczość. Sama początkowo dość powierzchownie podchodzi do całej sytuacji. Nie udaje rozpaczy po śmierci męża i nie dostrzega jej również u innych. W emocjach jednak zaczynają wychodzić na światło dzienne różne konflikty między gośćmi. Wzajemne uszczypliwości, niedopowiedzenia, złośliwości przestają być wypowiadane szeptem. Okazuje się, że pozornie spokojna wieś, zamieszkiwana jest przez bezwzględnych ludzi, dla których liczy się tylko jedno- pieniądze.
Mimo wielkich oczekiwań książka mnie rozczarowała. Prowadzenie narracji było dość ciekawe, jednak jak dla mnie pozbawione emocji. Kryminał powinien powodować, że czytelnik nie jest pewien żadnej z postaci, wszystkich podejrzewa, tworzy swoje scenariusze. Tu mi tego zabrakło. Niewątpliwie wpływ na to miała zbyt duża liczba gości, nie byłam w stanie zapamiętać dokładnie sylwetek aż tylu bohaterów(które zresztą były bardzo słabo nakreślone). Kolejne zbrodnie zamiast budować napięcie traktowałam dość obojętnie. Chyba zawinił w tym wszystkim sam autor, który postać Hellen przedstawił tak a nie inaczej. Jeżeli ona nie interesowała się losami śledztwa, żartowała z całej zbrodni, nie utrzymywała bliskich kontaktów z większością gości to jak czytelnik mógł poczuć atmosferę całej akcji? Kryminał jest fajną lekturą do pociągu ponieważ nie wymaga zbytniego zaangażowania. Myślę jednak, że Peter Shordney ( a właściwie Piotr Jędrosz) aspirował nieco wyżej pisząc „Alibi”.