Relacje Klejnockich jest na tyle sucha, że nie wygląda, jak opis spostrzeżeń i emocjonalnych rozterek ludzi podejmujących walkę o szczęście młodego człowieka na drodze biurokracji. Jest bardziej rzeczowo wypunktowanymi celami, jakie stawiają sobie wykształceni ludzie chcący dać dziewczynie u progu dorosłości przykład, jak może wyglądać rodzina, przekazać wartości, które "podreperują" młoda psychikę. Przy czym wyczuwałam w ich słowach niespełnienie ze względu na postawę 17-latki, która w ich opinii nie odwzajemniała przekazywanego jej dobra.
Każdy ma jakieś oczekiwania względem swoich dzieci, w które inwestuje swoją uwagę, czas i uczucie, ale oczekiwanie, że obce, a jednocześnie ukształtowane już dziecko będzie nam wdzięczne oznaczałoby radykalną zmianę w psychice tej osoby. Wydaje mi się, że w przypadku tych rodziców zastępczych zaliczony kurs nie uświadomił im w pełni roli, jaką przyszło im odegrać.
"Bo dziecko, jeśli nawet doceni gest swych nowych opiekunów, pozostanie mocno nieufne. I nie będzie, przynajmniej z początku, a może nawet nigdy, traktować ich jako prawdziwych rodziców. Nowy dom stanie się - na starcie - po prostu nową palcówką, która ma zabezpieczyć większość potrzeb życiowych. Stąd podejście typu "hotelowego": nowi rodzice mają dać wikt i opierunek, w zamian nie otrzymując praktycznie niczego. Budowa relacji i głębszych więzi z dzieckiem z placówki staje się przeto prawdziwym wyzwaniem. Trzeba bowiem przełamać nieufność i dystans, z jakim dziecko do rodziny zastępczej (adopcyjnej) przychodzi. Zwłaszcza jeśli jest to dziecko w miarę dojrzałe." (s.35)
Oto słowa pana Jarosława, które przemawiają za tym, iż ma świadomość z czym przyjdzie mu się zmierzyć, a jednak publikacja zdaje się świadczyć o czymś zupełnie innym.
Tak np z jednej strony rozumieli, że dziewczyna nie jest nauczona samodzielności, a z drugiej strony mieli niejako pretensje, że nie wychodzi z inicjatywą wspierania ich w domowych obowiązkach. W domu dziecka to intendent dba o zaopatrzenie kuchni, zresztą nawet własne drobne zakupy, choćby natury higienicznej najczęściej odbywają się w obecności wychowawców i to oni płacą. Dla mnie to zrozumiałe, że osoba żyjąca w tak zorganizowanym zamkniętym świecie nawet nie pomyśli nawet, że gdy skończy się jakiś produkt w domu to wyskoczy do sklepu i napełni lodówkę. Zapewne to wszystko czym została obdarzona przez Klejnockich wieloletnia wychowanka placówki państwowej doceni ich starania, ale dopiero za ilość lat, być może wtedy, gdy sama będzie tworzyć własną rodzinę. Te doświadczenia zdobyte w ich domu na pewno nie ulotnią się z jej świadomości, a będą budować bogatszą świadomość Aśki już jako dorosłej kobiety.
Pewnie dobrze byłoby przysiąść za kolejnych kilka lat i opisać swoje aktualne stosunki z podopieczną oraz wszelkie zmiany, wynikające z pobytu w ich domu. Wtedy dopiero można by mówić o pełnym obrazie tego co się poświęciło i spełnieniu oczekiwań, jakie się pokładało w młodym człowieku. A tak, na dzień dzisiejszy zostaje we mnie wiele wątpliwości po lekturze. Komu tak naprawdę bohaterom chcieli zrobić dobrze: wkraczającej w dorosłość dziewczynie czy sobie? Mam w tym wypadku ambiwalentne odczucia. I na pewno ma na to wpływ sposób wypowiadania się państwa Klejnockich.
Opowieść jest jednostronna, zaledwie z punktu rodziców, bo nawet ich własne dzieci nie miały w niej głosu. Nie ma tu opisanej codzienności, a skrótowe potraktowanie pewnych wydarzeń z punktu Jej i Jego odczuć. To jak wygląda sytuacja rodzin zastępczych (to nie to samo co być rodziną adopcyjną) jest tu potraktowane zdawkowo, jako tło do wylewania własnych żali. Bohaterowie mają pretensje do systemu opiekuńczego w domach dziecka. Ale przecież te domy to instytucje, w których pracują z urzędu wytypowane osoby. Również wychowawcy to ludzie mający własne rodziny i jest ich kilkoro na kilkadziesiąt wychowanków, wiec nie mogą przyjmować roli rodzica. Nie byliby w stanie ani fizycznie, ani psychicznie temu podołać. Oczywiście czym innym jest branie pod lupę sam proces kwalifikacji przyszłych rodzin, którym bynajmniej nie pomaga się w asymilacji i edukacji na nowej drodze, a bardzo często ocenia powierzchownie i odrzuca, jako nieidealnych.
Owszem, ta książka uzmysławia pewne ważne procesy na drodze do podjęcia tak istotnej życiowej decyzji, jak stanie się rodziną adopcyjną czy zastępczą. Dla mnie są to logiczne sprawy, ale po wypowiedziach pana Jarosława, pedagoga z wykształcenia, widać, że jakoś nie do końca na wstępie przemyśleli wszelkie komplikacje odczuwając później takie zderzenie z rzeczywistością. Naiwność dorosłych pokładających wiarę w swoje jak najlepsze intencje oraz otaczanie opieką, pokazywanie innego świata niż ten, którego dziewczyna była do tej pory uczestnikiem nieco razi. Wydaje się, że tak pragnęli być docenieni, jako sprawcy "ocalenia" wychowanka domu dziecka, iż nie specjalnie brali pod uwagę bagaż z jakim ta osoba pojawi się w ich życiu. Chyba pragnęli niemożliwego, czyli wymazania przeszłości nastolatki pod wpływem ich czynu. Nie wątpię, iż to był godny naśladowania gest względem młodego człowieka, ale nikt nie może oczekiwać nagrody za to co robi z podszeptu serca. To tak jakby się było darczyńcom przekazującym duże kwoty, mając jednocześnie w pamięci wysoki zwrot z podatków. W sprawach finansowych kalkulacje są podstawą, ale w kwestii emocji i wychowania to coś niedopuszczalnego. Trudno mieć pretensje, że dzieci nie są odbiciem rodziców, a jeszcze trudniej oczekiwać, że osoba wychowująca się w skrajnie odmiennych warunkach, nagle będzie umiała prawidłowo ocenić nasze starania.