„Gospodyni domu śmierci” autorstwa Ryana Green to już (o ile mnie pamięć nie myli) szósta części serii true crime, w której to autor rozkłada nam na czynniki pierwsze portery seryjnych morderców, których czyny wywróciły świat do góry nogami. Tym razem autor na celownik wybrał sobie Dorothe Puente, która pod przykrywką niesienia pomocy, zakończyła żywot bogu ducha winnych ludzi....
Gdy detektywi z Sacramento otrzymali zadanie zbadania sprawy zniknięcia pewnego mężczyzny, zaczęli od jego ostatniego adresu zamieszkania. Właścicielka domu opieki dla osób starszych, Dorothea Puente, była starszą panią, która opiekowała się bezpańskimi kotami, a pod swój dach często przyjmowała bezdomnych.
Przeszukanie pensjonatu pani Puente nie wykazało niczego niepokojącego, ale jeden z gości przypomniał sobie kilka niezwykłych incydentów. Opowiadał o dołach wykopywanych w ogrodzie i zasypywanych nocą. Zdarzało się też, że goście Dorothei nagle chorowali i znikali, a nawiązanie z nimi kontaktu okazywało się niemożliwe. Zeznania świadka były na tyle niepokojące, że śledczy wrócili do pensjonatu z łopatami w dłoniach i nakazem przeszukania.
Czy marnowali czas, ścigając uroczą starszą panią o gołębim sercu, czy też zbliżali się do zabójcy, który wykorzystywał najbardziej bezbronnych członków lokalnej społeczności?
Odpowiedź była pogrzebana pod pensjonatem.
Tym razem Green wybrał sprawę, która nie była mi obca, ponieważ miałam okazję posłuchać kilka podcastów kryminalnych na jej temat oraz obejrzeć kilka seriali dokumentalnych, które również zajęły się tematem gospodyni Puente, której postępowanie bardzo mnie zaskoczyło. Pomimo, że jest to już szósta część tej serii, nadal nie potrafię uwierzyć jakim potworem może stać się człowiek dla drugiego człowieka...
Przyznam, że z każdym kolejnym tomem, ta seria powoduje we mnie jeszcze większy strach przed nieznajomymi. Nie wiem, czy Wy też tak macie, ale za każdym razem kiedy czytam historię opartą na faktach, to wczuwam się do tego stopnia, że w pewnym momencie zaczynam bać się o swoje własne życie, a na drugi dzień (kiedy idę do pracy) prawie co chwilę się odwracam, by upewnić się, czy aby na pewno nikt mnie nie śledzi....
„Gospodyni domu śmierci” to pozycja, którą bardzo ciężko mi się czytało. Spokojnie, przyczyną tego zjawiska nie jest styl autora, a działania Puente. Nie potrafiłam przejść obojętnie obok fragmentów, które opisywały bestialskie czyny tej na pierwszy rzut oka bezbronnej kobiety. Niektóre momenty były na tyle drastyczne, że zmuszona byłam odłożyć książkę na półkę i przejść się na spacer lub obejrzeć jakąś bajkę dla dzieci, by w pełni wyciszyć oraz wyłączyć, chociaż na chwilę mój umysł.
Najnowsza książka Ryana Green liczy zaledwie 192 stron, jednak zawiera w sobie bardzo treściwą treść, pełną faktów oraz pozbawioną wszelkiej oceny, czy też fragmentów, które nie wnoszą niczego nowego do portretu psychologicznego tej morderczyni.
Czy książkę polecam? Chyba nadal nie potrafię wyjść z szoku, iż ta historia miała miejsce w prawdziwym życiu. Nie sądziłam, ze jakakolwiek historia true crime spowoduje we mnie tak wiele emocji - uwierzycie, że uroniłam nawet kilka łez w trakcie czytania tej książki? Nie sądziłam, że jakikolwiek pisarz jest w stanie tego dokonać...
PS. Jak zawsze przy recenzji jakiekolwiek tomu tej serii podkreślam, że jest to pozycja dla czytelników o mocnych nerwach, dlatego jeśli jesteś zbyt wrażliwy/a na cierpienia innych czy sceny przemocy, przemyśl kilka razy, czy na pewno jesteś gotowy na tę przygodę.
”Czy wydawałabym własne pieniądze, żeby ich tuczyć, skoro zamierzałam ich zabić?” - Dorothea Puente