„Bo przecież cokolwiek by się stało, świat i tak zawsze pójdzie swoją drogą. Ale nigdy ci nie wybaczy”.
Nieszablonowa, inteligentna, przewrotna, intrygująca, nieodkładalna.
Tym razem, ramię w ramię z niepokornym prokuratorem Kroonem wkraczamy w świat elit, wielkiej polityki, machlojek i życia przez wielkie Ż. Między tym przewija się wyrazisty kontekst religijny, z pogranicza fanatyzmu.
Obok zagadki kryminalnej, toczą się również wątki obyczajowe dotyczące Konrada Kroona. I nawet gdyby świat miał mi tego nie wybaczyć, muszę to z siebie wyrzucić. Parafrazując wypowiedź pewnego polityka – Zuza musi odejść! Doprawdy nie wiem, abstrahując oczywiście od potrzeb i przekonań Kroona w tym zakresie, i mojej szczerej niechęci do bezwzględnej większości kobiecych bohaterek literackich, jak z taką osobą można osiągnąć choćby tylko namiastkę życiowej równowagi? Denerwująca, niegodna zaufania, kłamliwa manipulantka, która czerpie chorą satysfakcję z upokarzania Kroona. Mnie przychodzi na myśl tylko jedno określenie pasujące do Zuzy, ale go tu nie użyję, bo jest lekko niecenzuralne. Jak czytałam rozdziały dotyczące fotografki i te bzdety, które miały udawać jej „głębokie” przemyślenia, to od razu miałam ochotę wytargać ją za kudły i utopić w Motławie. Ale autorowi dziękuję za finał…
Tu i ówdzie natykamy się starych znajomych, poznanych w poprzedniej powieści i chwilami wpadamy w koleiny wspomnień związanych z prowadzoną wówczas sprawą. Kroon jakby trochę odkleja się od rzeczywistości, dręczony niepokojącymi wizjami, snami i powracającą, wciąż nieprzepracowaną przeszłością.
Wielowątkowa fabuła powieści nie toczy się w sposób liniowy. Powiedziałabym nawet, że jest bardzo chaotyczna. Skaczemy po wątkach, przestrzeniach czasowych i ogromnej ilości bohaterów. Początkowo trudno się w tym połapać i wyłowić jakikolwiek sens z tych z pozoru bezładnych i jakby wyjętych z kontekstu epizodów, dialogów i opisów. Do pewnego momentu brniemy w tę plątaninę wszystkiego, grzęźniemy czasami, usiłując cokolwiek z tego wywnioskować, aż w pewnym momencie wpływamy do bezpiecznego portu i ogarnia nas euforia, bo wreszcie wszystko zaczyna nabierać sensu i łączyć się w zgrabną, idealnie spójną i logiczną całość.
Styl powieści jest bardzo przewrotny. Z jednej strony mnóstwo w nim codziennej potoczystości, środowiskowej grypsery i slangu młodzieżowego, szczególnie dialogi toczą się specyficzną, imprezową nowomową. W kontrze do tego, autor funduje nam wspaniałe, pełne literackości, niemalże poetyckie opisy i wstawki narracyjne. Sam język jest niewymuszony, lekko nonszalancki, czasem nawet byle jaki. Te wszystkie elementy zapewniają jednak narracyjną płynność, w efekcie czego powieść praktycznie czyta się sama.
Ja, po raz drugi, z prawdziwą rozkoszą zatopiłam się w autentycznym, pozbawionym przekoloryzowania świecie z pogranicza przestępczości i wymiaru sprawiedliwości. Za tę prawdziwość i rzetelność realiów, nie tylko tych dotyczących działania wymiaru sprawiedliwości, chyba najbardziej cenię powieści autora.
„Każda historia to tak naprawdę historia o miłości” – tako i ta w pewnym stopniu o tym była.
Szczerze i od serca polecam. Moja idealna guilty pleasure… mam nadzieję, że nie ostatnia…
Teraz znowu trochę mi zajmie, nim mentalnie wrócę z Gdańska do miejsca ze studenckich czasów Kroona... 😉