O pierwszej części serii o Madison Avery pisałam miesiąc temu. Dodajmy, że raczej niepochlebnie. Gdyby nie to, że nie lubię zostawiać napoczętych cykli, drugi tom bym sobie odpuściła. Jestem, jaka jestem - oto recenzja sequela - jak wypada w porównaniu z pierwowzorem?
Siedemnastoletnia Madison, zawieszona pomiędzy światem żywych i umarłych (zmartwychwstała, ale nie może w pełni odzyskać ciała, czasami znika; nie czuje głodu, zmęczenia, nie oddycha), na skutek wydarzeń z pierwszego tomu zaczyna pełnić odpowiedzialną funkcję strażniczki. Ma nadzorować żniwiarzy ciemności, dbać, by w odpowiednim momencie zabrali grzeszną duszyczkę z tego świata. Dziewczynie taka rola nie odpowiada, Nakitę (ze strony ciemności) i Barnabę (ze strony "jasności") stara się traktować jak przyjaciół. I w Strażniczce aniołów mroku wcale nie wyjdzie jej to na dobre. Chodzi o nastoletni duet Ace'a i Shoego - jeden z nich musi umrzeć. Który? Nie wiadomo. Grunt, że trzeba się spieszyć, w przeciwnym razie chłopak doprowadzi do katastrofy, śmierci kilku niewinnych ludzi... I może frytki do tego...?
Nie myślcie, że frytki wstawiłam ze złośliwości, bowiem przysmak ten odgrywa w powieści pewną rolę (!). Głównym wątkiem pozostaje jednak chęć unieszkodliwienia potencjalnego młodocianego zabójcy. Na drugim, mało rozbudowanym planie majaczy nam jakiś wątły romansik między główną bohaterką a jej Oddanym Przyjacielem i Wielką Miłością Joshem, do tego odwieczne szkolne i rodzinne problemy nastolatków. Żałuję, że w powieści nie zmieściło się więcej elementów związanych z ojcem Madison - bardzo polubiłam tego gościa.
Dużym minusem Strażniczki aniołów mroku są luki fabularne. Czytając, nieraz miałam wrażenie, że brakuje jakiegoś zdania, akapitu, łączącego ze sobą dwie myśli. Rozbawiły mnie drobne niespójności (np. siedzenie i klepanie się po tylnej kieszeni spodni), za to nad wyraz pozytywnie zaskoczył mnie przebieg historii. Od momentu poznania Madison (i spółki) z Acem i Shoem napięcie wręcz wylewa się z kartek, kilka naprawdę niespodziewanych zwrotów akcji zaskakuje odbiorcę, nie ma czasu na nudę. Wydarzenia zwalniają dopiero pod koniec (jeden z najgorszych finiszy jakie czytałam).
Także strona leksykalno-gramatyczna wypada przeciętnie. Autorka używa naprawdę prostackiego języka, często powtarza słowa. Irytują przesadnie stosowane wtrącenia wszechwiedzącego autora przerywające wypowiedzi bohaterów. Z drugiej strony Harrison dość wiernie oddaje sposób wyrażania się młodzieży, zdarzają się wysoce niecenzuralne słowa oraz przekleństwa. Na tym tle wyróżnia się długowieczna Nakita, która nieraz wyskakuje z jakimś archaizmem lub prośbą o wyjaśnienie znaczenia jakiegoś słowa. U mnie wywoływała tym niewymuszony uśmiech.
Na temat bohaterów mogę napisać tyle: nie polubiłam ich. Poza ojcem Madison. I może Shoem, chociaż początkowo wzbudzał we mnie niechęć swoim chamskim zachowaniem. A najbardziej irytowała mnie - oczywiście - sama Madison, którą pani Kim chyba na siłę chciała udziwnić, wyróżnić z tłumu podobnych do siebie bohaterek romansów młodzieżowych. Udało jej się wykreować postać oryginalną - nawet za bardzo.
Strażniczka aniołów mroku podobała mi się bardziej niż Umarli czasu nie liczą, choć w obydwu przypadkach fabuła przypomina ser szwajcarski. Bohaterowie wkurzają czytelnika, a język woła o pomstę do nieba. Jeśli pominiemy te mankamenty, otrzymamy całkiem ciekawą powieść kryminalną, przerażający thriller niemalże! Książka okazała się pozytywnym rozczarowaniem na początek roku. Do najlepszych pozycji na pewno się nie zalicza, ale jeśli spisaliście serię o Madison na straty po pierwszym tomie, apeluję: spróbujcie sięgnąć po drugi.
Polecam: zagorzałym miłośnikom młodzieżowych romansów z paranormalnym (anielskim) wątkiem