Do prozy Isabel Allende chyba nikogo nie trzeba przekonywać. Dom Duchów i Córka Fortuny są klasykami, czytałam je dawno, do dziś dobrze pamiętam. Dobrze pamiętam zwłaszcza emocje, jakie we mnie budziły oba tomy cyklu. Dlatego z takim zapałem wzięłam się do czytania "Portretu w sepii".
Jest to kontynuacja losów Elizy Sommers. Jeśli ktoś czytała Córkę fortuny, to krótko tylko przypomnę - to była ta panna, która wyruszyła w ciąży na gapę statkiem do San Francisco w pogoni za ukochanym.
W Portrecie... Eliza zostaje babcią, a reszta powieści jest o jej wnuczce, Aurorze.
Aurora przyszła na świat w niezwykłych okolicznościach i jej życie może nie było tak emocjonujące jak Elizy, ale też bardzo niezwykłe. Obie babcie Aurory miały niebagatelny wpływ na życie wnuczki - Eliza Sommers i Paulina del Valle..
Największy urok książki tkwi w narracji. Wydawałoby się, że autorka opowiada wszystkie wydarzenia z dużego dystansu, że nad niektórymi przemyka lekko, ledwo je wspominając, a jednak robi to w taki sposób, że czytelnik (w tym wypadku ja) chciał szybko wiedzieć, co będzie dalej. Niektóre wydarzenia, choćby nieszczęsne małżeństwo Aurory, opisuje z kolei bardzo dokładnie, nie pomijając niczego. Nawet najbardziej drastyczne szczegóły nie mogą tu zostać pominięte.
Pozostaje tylko cieszyć się, że wydawnictwo zechciało zrobić wznowienie tej pięknej powieści, bo ja na przykład długo jej nie mogłam zdobyć. A to była uczta dla duszy.
Książki Allende od dawna były dla mnie jednymi z najlepszych. Osobiście nigdy jeszcze nie spotkałam się z całkowitą krytyką jej twórczości, każdy znajdzie coś dla siebie.