Czy da się połączyć literaturę piękną z political fiction i fantastyką naukową? Misja wydaje się być co najmniej karkołomna, żeby nie powiedzieć: niemożliwa i jeszcze do niedawna faktycznie tak uważałem. Aż w moje ręce trafiła książka, która zaparła mi dech w piersiach i sprawiła, że zupełnie inaczej spojrzałem na gatunek sci-fi. Panie i panowie, poznajcie "Czerwony Mars" - monumentalne dzieło, które sprawi, że odlecicie w kosmos.
"Czerwony Mars" to powieść mająca już ponad trzy dekady. Po raz pierwszy została wydana w 1992 roku, w Polsce - w 1998. Ja jednak mam przed sobą II polskie wydanie, które właśnie wypuściło Wydawnictwo Vesper w ramach swojej nowej serii sci-fi Wymiary, zainaugurowanej ledwie pół roku temu przez "Rozgwiazdę" Petera Wattsa. Zauważyłem, że Vesper stawia na dzieła znaczące i kultowe i bez wątpienia "Czerwony Mars" taką powieścią jest. Zresztą Trylogia marsjańska, którą "Czerwony Mars" otwiera, jest uznawana za opus magnum Kima Stanleya Robinsona. Choć Autor ma na swoim koncie ponad 20 powieści (w tym 3 trylogie) oraz 6 zbiorów opowiadań, co stanowi całkiem spory dorobek literacki to kojarzony jest przede wszystkim właśnie z Trylogią marsjańską. W Polsce Robinson, to autor nieco zapomniany, ale może za sprawą wznowienia przez Vesper Jego najważniejszego dzieła, to się zmieni.
"Czerwony Mars" zaczyna się od zamachu na życie przywódcy kolonistów. Później cofamy się o kilkadziesiąt lat, do samego początku, kiedy to grupa stu Ziemian, tęgich umysłów i wybitnych jednostek, leci ku Czerwonej Planecie. Później jesteśmy świadkami założenia pierwszej kolonii i pierwszego miasta oraz rodzących się podziałów, które niechybnie zbliżają nas do rewolucji. A to wszystko w ciągu 36 lat, bo właśnie taki okres obejmuje akcja tej liczącej 900 stron powieści. Wątków jest tu całkiem sporo, zresztą trudno się temu dziwić, zważywszy na rozmiar tej książki, jednak fundamentem całej opowieści jest budowanie nowego świata, nowej społeczności na Marsie. Widzimy, jak krok po kroku powstaje zupełnie coś nowego. W zamyśle jego twórców świat idealny, bez ziemskich przywar, bez wojen, kłótni, bez wyścigu szczurów, bez polityki i gonienia za forsą... Wręcz, taka, no wiecie, utopia, o której część z nas na pewno marzy. Szybko jednak okazuje się, że górę nad wszystkim biorą ambicje pojedynczych kolonistów oraz zaczynają ścierać się różne punkty widzenia i często skrajne naukowe opinie dotyczące jednego problemu. Te starcia, te punkty widzenia rodzą animozje, a te małymi kroczkami zmierzają ku wojnie domowej...
W przypadku takich gigantów jak "Czerwony Mars" bardzo ważna jest budowa powieści. Tutaj Kim Stanley Robinson zdecydował się podzielić całość na 8 części, przy czym prawie każda ma swojego głównego, wiodącego bohatera. Dzięki temu możemy ich poznać nieco bliżej, wejść w ich głowy, zrozumieć ich myśli, rozterki, wgryźć się w ich problemy, a te są i naukowe, i osobiste. Mamy tu zarówno rozterki uczuciowe, jak i natury egzystencjalnej i naukowej... Choć na początku wszyscy sprawiają wrażenie bardzo zgranych, szybko pojawiają się pierwsze pęknięcia na tej wyjątkowo cienkiej skorupie. Robinson pokazuje nam krok po kroku jak dochodzi do rozłamu i jak ten rozłam popchnął niektórych do przemocy. Autor kładzie duży nacisk na psychologię swoich bohaterów, mamy tu dokładną wiwisekcję poszczególnych postaci, ich motywacji, sposobu myślenia... Wszyscy mają dobre chęci i czyste pobudki, z tym, że podobno właśnie tym brukują piekło.
"Czerwony Mars" to nie jest powieść łatwa w odbiorze i jeśli nastawiacie się na coś zbliżonego do np. "Obcego", to powiem Wam, że możecie czuć się niemile zaskoczeni. Dziełu Robinsona już bliżej do "Hyperiona" Dana Simmonsa, choć nie pokusiłbym się o postawienia znaku równości. Owszem, "Czerwony Mars" ma w sobie coś ze space opery, ale traktuję to jego jedną z wielu nut smakowych tej powieści. Znacznie więcej tu political fiction i powieści psychologicznej oraz - ma się rozumieć - fantastyki naukowej. Fantastyki naukowej raczej twardej, choć może nie tak twardej jak w niektórych książkach Lema, ale jednak dominuje tu wersja hard. Robinson porusza tematy nie tylko z zakresu nowych technologii, ale i biologii, chemii czy geologii. Między innymi przez to, a także przez swoje niespieszne tempo akcji oraz mnogość wątków, lektura jest bardzo angażująca i należy podejść do niej z czystym, niezaprzątniętym codziennością umysłem. Co już rodzi pewien problem, bowiem z uwagi na swoje rozmiary, nie jest to książka dająca się pochłonąć szybko. Uważam jednak, że warto poznać tę opowieść, dać się jej porwać i wchłonąć ją w całości. Dlaczego? Bo to świetna historia. Historia o nas - ludziach - o tym, że nic nie jest w stanie nas zmienić, że tak naprawdę zawsze dążymy - świadomie lub nie - do destrukcji; do zniszczenia więzi z drugim człowiekiem, do unicestwienia planety, na której żyjemy... Wiem, mało to optymistyczne, ale dzieje ludzkości zbudowane są na mniejszych i większych konfliktach oraz na kościach ich ofiar, bo i każda zmiana, każda wojna, każda rewolucja niesie ze sobą ofiary właśnie. A zatem czy na nowej planecie miałoby być inaczej?
Ale żeby nie było tak dołująco, Kim Stanley Robinson daje nam nadzieję. Nadzieję na lepsze jutro oraz zapierające dech w piersiach, fenomenalne, oszałamiające opisy Marsa i kolejnych miast wyrastających z czerwonego pyłu. To podaj najbarwniejszy literacki portret obcej planety, z jakim kiedykolwiek miałem do czynienia. Bo faktycznie, fabuła jednym może się podobać, innym nie, ale te opisy Czerwonej Planety... No, to jest sztos!
Czy polecam "Czerwony Mars"? Ależ oczywiście, choć z małym zastrzeżeniem, że jest to lektura dla bardziej wymagających miłośników fantastyki naukowej. Czytelnicy przyzwyczajeni do sci-fi w wersji light, ten materiał może po prostu przytłoczyć. Choć, z drugiej strony, może warto podjąć wyzwanie i tak czy inaczej sięgnąć po tę wielką bestię? O tym już musicie zdecydować sami.
© by MROCZNE STRONY | 2023