Amerykanin to książka przez wielu niedoceniona, ponieważ autor nie uległ ideologii, wedle której akcja powinna wziąć górę nad bohaterem, a świat przedstawiony to konstrukt ze stereotypów i utartych schematów, które łatwiej się sprzedadzą. Jak Big Mac z frytkami i coca colą w zestawie. Martin Booth ewidentnie chciał czegoś takiego uniknąć.
Amerykanina śmiało można porównać z Billy Summersem według pióra Stephena Kinga. Obie historie opierają się na tym samym: zabójca na zlecenie próbuje uciec z półświatka, żeby żyć normalnie. Ale pod względem wykonania oba tytuły to już dwa zupełnie różne wymiary. U Kinga styl jest niekiedy tak wyrafinowany, jak komunikat w słuchawce telefonu, gdy próbujemy się dodzwonić do kogoś, kto jest poza zasięgiem. Booth również pisze w sposób prosty, ale nie dzieje się to po najmniejszej linii oporu i da się w tym wychwycić literacką subtelność, której u Kinga nie znajdziemy zbyt często. Poza tym Booth nie wciska nam reklam. King bez wazeliny promuje Amazona czy MacBooka Pro. Dla mnie to swego rodzaju odzwierciedlenie upadku, wujek Stephen bowiem jest już wystarczająco nadziany, żeby nie musieć czerpać zysków z lokowania produktu. Martin Booth aż takim bogaczem to nie był, myślę, a jednak nie posiłkował się żenującymi chwytami. Zamiast tego skupił się na psychologii bohatera i klimacie miejsca akcji, czyli małego miasteczka gdzieś w malowniczej Italii.
No więc kim jest ten cały Amerykanin? Pan Motyl (nie znamy jego nazwiska) to dojrzały facet o niemałej inteligencji. Opowiada nam o swoim życiu, które stało się przekleństwem. Jego ksywka nie jest przypadkowa. Wydaje mi się, że obecnością motyli autor chciał nawiązać do słynnej powieści Papillon, gdzie jest mowa o ucieczce ze strasznego więzienia. Tutaj kraty są niewidoczne. Murów nie da się ot tak przeskoczyć. Więzieniem jest mroczny półświatek, gdzie w każdym cieniu, nawet w zaciszu włoskiego miasteczka, kryje się śmierć. U Kinga natomiast łatwo jest sobie wyobrazić, że ten półświatek wzorowany jest na gangusach Grubego Tony'ego z bajki o Simpsonach. Sam Billy Summers z kolei to postać, którego trauma dzieciństwa opiera się na domowej roboty ciasteczkach... Tak, już przedtem wydało mi się to niepoważne. Teraz po lekturze Amerykanina czuję wręcz obrzydzenie.
Ogólnie rzecz biorąc, Billy Summers to taki przereklamowany Harry Potter, powieść o mafii dla dwunastolatków. Amerykanin zaś to portret istoty ludzkiej, dorosłego mężczyzny o pełnej wartości. Jestem przekonany, że taki Pan Motyl mógłby istnieć naprawdę. Jego zabarwiona krwią historia mogłaby się wydarzyć gdzieś za rogiem i nikt z nas by nawet o tym nie wiedział.