Wybijająca się, w pierwszych trzech tomach „Coś zabija dzieciaki”, na pierwszy plan postać Eriki (noszącej pełne wdzięku nazwisko Slaughter), to typ silnej, konkretnej babki, nie dającej się kontrolować i nastawionej na działanie. Mimo, że jest dosyć oschła, trudno zarzucić jej brak empatii czy wrażliwości. Powściągliwość, to tylko fasada, za którą skrywa prawdziwą siebie. Jeśli zastanawiacie się jaką skrywa tajemnicę i co sprawiło, że ta zbuntowana i charyzmatyczna pogromczyni potworów stała się tym kim jest, to mam dla was świetną wiadomość. Odpowiedzi na wasze pytania poznacie w kolejnej, czwartej już, odsłonie komiksu. Ta część nie jest bowiem, wbrew temu, co można by przypuszczać, kontynuacją krwawych wydarzeń rozgrywających się w miasteczku Archer’s Peak, ale prequelem do całej historii!
Tym razem poznajemy Jessicę, doświadczoną łowczynię potworów, która na miejscu rzezi urządzonej przez monstrum, odnajduje jedną żywą osobę. Jest nią mała dziewczynka, Erika, która bez żadnego przygotowania pokonała bestię, po tym, jak ta na jej oczach rozerwała na strzępy jej przyjaciółkę i rodziców. Jessica, nie potrafi zignorować tak oczywistego potencjału. I chociaż wie, jaki los zgotuje tą decyzją nieszczęśnicy, postanawia zabrać ją ze sobą do domu Slaughterów. Zanim jednak wstrząśnięta i pokaleczona wewnętrznie Erika zacznie właściwie szkolenie, będzie musiała przejść śmiertelnie niebezpieczną próbę. Właściwie nikt w Zakonie nie wierzy w to, że mogłaby wyjść z niej cało… Jessica mocno całą sytuację odchoruje, poniekąd zdradzając nam tym, jakim cudem jej młodziutka podopieczna, robiąc to co robi, nie stała się w dorosłym życiu – jak reszta jej podobnych – bezduszną maszyną, ale zachowała ludzkie odruchy.
Mimo braku odkrywczości – czwarta część, podobnie jak i poprzednie, opiera się na dosyć zgranych motywach i schematach rządzących opowieściami o potworach – trudno odmówić tej historii odprężającego uroku. Zdaję sobie sprawę z tego, że zdania w tej kwestii są mocno podzielone, ale w moim odczuciu pomysł na rozwój uniwersum „Cosia”, był strzałem w dziesiątkę. Muszę przyznać, że sama miałam sporo frajdy z możliwości zanurzenia się w trzewiach Zakonu św. Jerzego, poznania jego struktur, wewnętrznych podziałów, znaczenia kolorów masek oraz zrozumienia, jakie cele naprawdę przyświecają członkom organizacji. Jeżeli kogokolwiek dziwił jeszcze bunt Eriki, to gwarantuję, że po zapoznaniu się z pewnymi faktami, zmieni się wasz punkt widzenia.
Ten tom jest nieco mniej krwawy i nieco mniej przerażający, ale nie można mu odmówić napięcia, mroku i dramatyzmu, które nadają całej historii zupełnie nowego wymiaru. Mimo wyraźniej zmiany w dynamice opowieści, Tynion nadal sprawnie unika dłużyzn i umiejętnie angażuje w nią czytelnika. Także Werther Dell’Edera wciąż zachwyca warsztatem – nie da się ukryć, że to dzięki jego kresce horror zyskał swój „strangerthingowaty” charakter, a postacie intrygującą osobowość. Jeżeli więc chodzi o stronę wizualną, i tym razem czuję się usatysfakcjonowana.
Jeśli lubicie zatapiać się w nastrojowej, wywołującej dreszczyk rozrywce, gdzie potwory zabijają NAPRAWDĘ i bez litości, jeśli cenicie sobie opowieści o pogromcach potworów oraz tajnikach ich przygotowań do walki z nieodgadnionym, to będziecie ze spotkania z tą serią, podobnie jak ja, zadowoleni.
P.S. Omawiany prequel, dla oddanych fanów serii, to na pewno upragniona wisienka na szczycie „Cosiowego” tortu. Musicie jednak wiedzieć, że to jeszcze nie koniec. Wydawnictwo Non Stop Comics wydało właśnie pierwszą część „Domu Slaughterów”. Krótko mówiąc: dzieje się.