Nie wiem do końca, jak ocenić tę książkę. Czy mieliście kiedyś tak, że historia nawet się Wam podobała, ale główna bohaterka irytowała tak bardzo, że chwilami cała fabuła schodziła na dalszy plan? Ja mam tak z „Dniem, w którym cię poznałam” Magdaleny Majcher.
Główną bohaterką jest Maja – dziennikarka i mężatka, która nie lubi zarówno swojej pracy, jak i swojego męża. Jednak los niespodziewanie się do niej uśmiecha, kiedy wygrywa konkurs na napisanie reportażu. Maja, wnuczka AK-owca i córka solidarnościowców, jedzie do Gdańska, aby zebrać materiały do swojej książki. Będzie pisać o kobietach Solidarności i o tym, co ta idea, a później związek zawodowy dał Polakom. I tu muszę przyznać, że całe to tło tej powieści, czyli ten aspekt reportażu, podobał mi się chyba nawet bardziej, niż główny wątek fabularny. Temat NSZZ „Solidarność” zaczął mnie interesować już w gimnazjum, ponieważ, oj jak bardzo to przewidywalne, sama jestem córką związkowca. Opowieści taty o tamtych trudnych czasach, walce o wolność i demokrację, a także rozmowy o polityce, ideach i kulturze, rozbudziły moją ciekawość już w młodym wieku. Do tego stopnia, że napisałam dwie prace naukowe, traktujące o tej tematyce, dzięki którym ukończyłam studia. Dlatego byłam ciekawa tego wątku i nie zawiodłam się. Autorka przedstawiła kilka niezwykle interesujących faktów i detali. O większości wiedziałam, inne były dla mnie nielichą niespodzianką.
Jednak do brzegu, ponieważ mamy tu do omówienia nieco inne wątki. Głównym jest wątek miłosny, a właściwie trójkąt. Maja-mąż-Bartosz. Wspomniany Bartosz to syn byłej działaczki, z którą Maja przeprowadza wywiad. Od razu coś między nimi się wykluwa, niemal zaraz po tym, jak dziewczyna przekracza próg jego rodzinnej księgarni. Maja odtąd będzie ukrywać swoją nową relację przed Mariuszem, swoim mężem. Jednak również Bartosz ma coś do ukrycia.
Historia napisana ciekawie, choć temat dość banalny. W stylu nieco hollywoodzkim, stawiająca tezę, że na prawdziwą miłość nie ma lekarstwa, bo po prostu się przytrafia i nic na nią nie można zaradzić. Jednak, tak naprawdę nie na tym chciałam się skupić, a na irytującej bohaterce. Maja – trzydziestokilkuletnia kobieta, która uważa, że w życiu po prostu jej się należy i ma pretensje do swojego męża o to, że nie podziela jej zainteresowań i pasji. Ja rozumiem, że ona go nie kocha, że męczy się w tym związku, itd., ale na litość, Maju, nie jesteś pępkiem świata! A niestety ta bohaterka za takową się najwyraźniej uważa. Co gorsza, kieruje się w swoim życiu bolesnymi stereotypami, takimi jak taka, że kobiety w ciąży i zaraz po urodzeniu dziecka głupieją. Jak to napisała autorka: macica zamienia się im z mózgiem, czy jakoś tak. Maja robi taką uwagę już w pierwszym rozdziale, czym po prostu zraziła mnie do siebie od samego początku. Zrobiłam parę screenów jej wypowiedzi, ale właściwie żadna nie jest warta przytoczenia. W pewnym momencie dochodziło do tego, że wręcz obawiałam się ponownie zanurzyć w lekturze, bo spodziewałam się, że kolejne „mądrości życiowe” bohaterki mnie zniechęcą do dalszego czytania. Jak widać, tak się nie stało, bo dokończyłam tę książkę. Na szczęście, tak gdzieś około 200 strony bohaterka nieco się zmieniła, trochę złagodniała, jednak nie na tyle, abym mogła ją polubić.
Nie było mi szkoda Mai. Nie rozumiałam jej, ale nie w tym sensie, że wplątała się w trójkąt miłosny, ale pod względem jej opiniotwórczej natury. Nierzadko krzywdzącej. Ja rozumiem, że nie każdy bohater da się lubić, ale ta to mój numer jeden. Po prostu nigdy w życiu nie chciałabym mieć w swoim otoczeniu takiej znajomej.
„Dzień, w którym cię poznałam” nie jest złą książką, jednak nie potrafię jej zaliczyć także do tych dobrych. Jest to przeciętna lektura, taka, która na chwilę pozwoli oderwać się od rzeczywistości.