Doświadczenia życiowe powodują, że stajemy się zupełnie nową wersją siebie. Przeistaczamy się nie tylko fizycznie, ale również psychicznie. Hartujemy charakter, nabywamy mięśni lub – co gorsza – stajemy się wrakiem człowieka. Nie jesteśmy w stanie wrócić do pionu, kiedy upadniemy boleśnie na kolana. Raz za razem przeżywamy tamte chwile, pozwalając im sobą zawładnąć bądź jesteśmy gotowi dusić je w sobie, by przekazać cenne lekcje tym, którzy tego potrzebują. Tylko czy każdy odbierze je tak samo?
DOKĄD ZMIERZASZ, CZŁOWIEKU, KIEDY ŚWIAT STOI W PŁOMIENIACH?
„Jeżeli jesteś w dołku, zawsze znajdzie się ktoś, kto podrzuci ci łopatę, byś kopał głębiej” – tym oto porzekadłem mogę podsumować życie Martina, którego świat wywrócił się do góry nogami wraz z wysłaniem podania do Praskiej Szkoły Lalkarzy. Choć nastolatek co rusz nabywał nowe umiejętności, coraz lepiej radząc sobie w dotąd niedostępnym dla niego świecie, zdarzało mu się napotykać na liczne przeszkody. Sam powrót zaginionej Canelle – choć radujący serce – nie umożliwił przejścia z trybu trudnego na normalny, a co dopiero łatwy. Rozsypane po „Sprawie Marionetkarza” wspomnienia dziewczyny z przerażającej wędrówki po Drugiej Stronie przeplatały się z teraźniejszością. Nadawały zupełnie inny wydźwięk pozornie rozwikłanym sprawom. Wycieczka po nieznanych zakamarkach była nie tylko niechcianym (i zapewne zaplanowanym) prezentem od losu, to na dodatek pozwalała otworzyć oczy na wiele spraw. Nabyta wiedza umożliwiała dojrzenie niektórych akcentów w zupełnie innym świetle. Sama nieraz byłam zdumiona, że tamtejsza rzeczywistość jest zdolna pomieścić tak wiele tajemnic. I to na dodatek takich, gdzie uważamy je za błahe, pozbawione sensu, a z czasem nabierają znaczenia i są kluczowym elementem. Możliwe, że nim bohaterowie zedrą z nich maski, zdołacie – niczym ja – niektóre z nich przedwcześnie ogarnąć, to jednak warto pozwolić sobie na ten krok. Jednakże czy da się przystanąć na moment i to uczynić, kiedy w działaniach przypomina się… marionetkę?
Samo Kolegium popadało ze skrajności w skrajność. Już wcześniej rządziło się drastycznymi prawami, w przypływie paniki przed powrotem sławnego Króla Demonów działało po omacku, chwytając się coraz gorszych praktyk. Przerażone ich poczynaniami jednostki odnajdywały schronienia, nie wyściubiając z nich nosów. Przerażało mnie to. Przecież wystarczyło nawet mrugnąć wbrew tamtym ludziom, a już trzeba było zważać na to, czy nie zostaniemy o coś oskarżeni! Tylko czy każdy zamierzał pozwalać na takie traktowanie? Czy dobrze zorganizowana, mająca olbrzymie wpływy instytucja powinna działać w ten sposób, siejąc jeszcze większy chaos? Przecież taka „rysa na szkle” może prędzej czy później przeistoczyć się w pęknięcie, które wykorzysta każdy przeciwnik Kolegium. A przecież nigdy nie wiadomo, czy Król Demonów jest jedynym wrogiem...
PO CZYJEJ STRONIE STANIESZ, GDY PRZYJDZIE NAM WALCZYĆ?
Pamiętacie może, jak przy recenzji „Sprawy Klary B.” narzekałam na charakter Martina? Przypuszczam, że po takim czasie mogło wam to wylecieć z głowy, dlatego pozwolę sobie to przypomnieć. W pierwszym tomie główny bohater wydawał mi się mdły. Był to był, na coś tam drążyć temat (wulgaryzmy niech pozostaną w słowniku). W „Sprawie Zegarmistrza” zdołał mnie pozytywnie zaskoczyć, wysuwając pazurki, choć jeszcze wyczuwałam w nim tę nutkę kontroli. Natomiast tutaj przeszedł samego siebie! Może nadal zachował ciapowate części swego charakteru (które teraz wydają się nawet urocze… Zapomnijcie, że to napisałam. W tej chwili!), ale częściej walczył o swoje. Umiał żonglować ciętymi ripostami oraz wyczuwał momenty, kiedy trzeba ratować swoje szanowne cztery litery. Tyle że intuicja zaczęła podpowiadać mi, że coś tutaj nie gra… Wiem, że pod wpływem traumatycznych wydarzeń można się zmienić, ale czy w przypadku Martina nie szło to o wiele za szybko? A może zatracał nad sobą kontrolę? Mam nadzieję, że kolejny tom rozwieje moje wątpliwości.
Nawet nie zdajecie sobie sprawy, jak bardzo stęskniłam się za ciekawską świata Canelle! Jej nieobecność w „Sprawie Zegarmistrza” została solidnie nadrobiona, gdzie właśnie mogłam przyjrzeć się jej przygodom po Drugiej Stronie. Nastolatka nie miała łatwego zadania. Tak właściwie sama nie wiedziała, czego tam szuka, przez co przydarzały jej się różne przygody. Niejednokrotnie drżałam o życie dziewczyny (gdzie byłam w szoku, że Martin po prostu wysłuchuje tych wspomnień i ani razu nie zapytał, jak tam samopoczucie. Hmm…). Wędrówka po nieznanym olbrzymie ją zmieniła. Zupełnie inaczej postrzegała rzeczywistość, przez co stworzone przez nią silne relacje towarzyskie zaczynały pękać. Przykro było na to wszystko patrzeć. A kiedy jeszcze… Nie, stop! Nie mogę tego zdradzić, bo bym popsuła niespodziankę. Trochę przykro, ale jednak niespodziankę. Dlatego przejdę dalej.
W poprzedniej części najwięcej naszej uwagi dostała Freddie (która w jakimś stopniu stała się zapychaczem za Canelle, ale nie zdołała jej zastąpić), jednak tym razem to Kobold przejął dowodzenie. Może większość jego „wejść na scenę” przypominała spacer we mgle, dawało to jednak szansę na to, by móc odkryć, co tak właściwie przyczyniło się do tego, że ten został nowym studentem Praskiej Szkoły Lalkarzy. Dotąd otwarty, optymistyczny chłopak pokazał, że jest nie tylko duszą towarzystwa, ale kiedy trzeba umie wykorzystać pewne umiejętności. Sama bywałam zaskakiwana jego spostrzeżeniami oraz tym, jak wiele wie. To samo działo się w przypadku Podróżnego. Na jego temat krążyło tyle mitów, że nikt już do końca nie wiedział, co jest prawdą, a co fikcją, a jego postawa też w niczym nie pomagała. Dopiero podróż Canelle wymusiła „wypchnięcie” części jego życiorysu na środek, by móc ponownie zdecydować, czy się go uwielbia, czy jednak zmienia się o nim zdanie. Jak dla mnie nadal jest on jedną z lepszych postaci i nie wyobrażam sobie go nienawidzić. Prędzej mogłabym zobojętnieć na Martina, niżeli zrobić tak paskudnego w przypadku tego nieco aroganckiego mężczyzny!
Anna Karnicka nie zwalnia tempa! Niepohamowane nakłady pomysłów tej pani raz jeszcze przeobraziły się w setki pozornie normalnych słów, by razem stworzyć fantastyczną całość i zamieszkać na papierze. Gdybym tylko mogła, zapewne odwiedziłabym autorkę i zasiadła tuż obok niej, pilnując, aby jak najprędzej stworzyła kolejną część przygód Martina i jego nietuzinkowych przyjaciół. Może pani Anna nie bawi się w udziwnienia, gdzie co drugą stronę dostajemy łamańcem językowym w twarz oraz trzyma się sprawdzonych metod, nie można jej odmówić, że jej lekkie pióro oraz wielka miłość do tego świata tworzą piękną całość. Od Paradoksu marionetki aż kipi gorącymi uczuciami, dzięki czemu wiem, że jest tworzona z pasji, a nie z przymusu!
Podsumowując. „Sprawa Marionetkarza” pochłania do tego stopnia, że gdy tylko zamkniesz książkę, jeszcze przez jakąś chwilę zastanawiasz się, gdzie tak właściwie przebywasz! Pełna magii, zaskakujących (choć nie zawsze…) zwrotów akcji oraz barwnych bohaterów historia, która zabierze cię w zwodniczo malownicze rejony. Zwodniczo, bo tak naprawdę nigdy nie wiesz, kto jest twoim przyjacielem, a kto dobrze kryjącym się wrogiem. A kiedy jeszcze jasność zmiesza się z ciemnością, wtedy radość oraz przerażenie będą naprzemiennie cię odwiedzać. Tylko ostrzegam: lepiej czytać ten cykl książka po książce, by znacznie lepiej rozgościć się w tych fantazyjnych progach!