Ostatnimi czasy rzadko sięgam po książki z ciężkiego i jakże wyczerpującego gatunku paranormal romance. Raz, ze powoli wyrastam, dwa „Zmierzch” i fala ogromnego badziewia, jaką zalał rynek skutecznie ostudziła mój zapał. Trzy – ileż można wałkować historii o wampirach, wilkołakach, wróżkach i tym podobnych transseksualnie kreowanych bożyszczach nastoletnich serc. Żal ściska cztery litery, wzrok nie może znieść brunatnej breji mysich kłaków autsajderek, niezwykle pięknych, a jednak zwyczajnych, niby normalnych a jednak działających niczym po grzybkach halucynogennych. Wszyscy znamy ten schemat. Ona stoi w koncie i dłubie w nosie, dookoła pełno lasek od Hugh Hefnera, a piękny-w-rurkach-bez-mózgu-i-przyrodzenia-niezwykły-blady-złoto-grafitowo-włosy-nieprzystępny-zimnooki-ON, zwany powszechnie paranormalnym ciachem, właśnie na naszą czarną owcę, zwraca uwagę. I pała do niej miłością. I nie wie, dlaczego. Obydwoje nie wiedzą. I my też nie wiemy. Ważne, że jest dużo miodu, lukru, wyobcowania, schodzenia na śniadanie i walki o miłość międzygatunkową. Takie czasy. Zwykły facet nie wystarcza. Potem dziwimy się niżowi demograficznemu.
Czasami między tymi wszystkimi tworami trafiają się znośne tytuły, pobudzające wyobraźnię, dające odreagować po paśmie ciężkich dni i wyczerpujących lektur. Potrafią rozśmieszyć, zaciekawić. Stanowią dobry lek na skołatane nerwy. „Larista” Melissy Darwood w pewnym stopniu spełnia te wymagania. W moim przypadku, pojawiła się w odpowiednim momencie, stanowiąc przyjemny przerywnik pomiędzy zgłębianiem naszej historii, a wertowaniem kolejnych podręczników.
Larysa właśnie kończy osiemnaście lat. Jak wiele osób w jej wieku nie wie, co zrobić ze swoją przyszłością. Matura dobija się drzwiami i oknami, tata pragnie, aby stała się drugim mistrzem finansjery, a ona myśli tylko o jednym. Tak, właśnie o tym. Prawdopodobnie miliony innych dziewczyn w jej wieku, pragnie czegoś podobnego, choć może nie tak opętańczo. Ja wtedy marzyłam o jakiejś substancji, rzeczy, głosie znikąd, który natchnie mnie niesamowitą pamięcią, w szczególności otwartą na maturalne zagadnienia, serce musiało poczekać. Bohaterka szczęśliwie, wie wszystko, więc jedyne, co jej pozostaje to siedzieć w wieży, wyglądać przez okno i patrzeć tęsknie za tym jedynym, ukochanym, przystojniakiem na białym rumaku. Ewentualnie, może być wysiepana bryka. Wersja exclusive jest nawet zaprojektowana na posiadanie obu opcji. Żeby nam się nie nudziło, a bohaterka miała, co robić nagle pojawia się piękny Nieznajomy. Tajemniczy, opryskliwy, otoczony aurą wyniosłości – hrabia, książę czy szaleniec, który zbiegł z ośrodka? Jego przybyciu zawsze towarzyszy śmierć, mroczne spojrzenie otula niczym mróz, w zimową noc. Czy mężczyzna okaże się złem wcielonym? Dlaczego tak agresywnie zareagował, gdy po raz pierwszy spotkał Larysę? Jakie sekrety kryją się za jego boską klatą?
Treść książki jest bardzo przewidywalna. Już po pierwszym rozdziale łatwo domyślić się dalszego przebiegu akcji – pomijając stały schemat niezrozumianej przez otoczenie dziewczyny, która przyciąga wzrok tysiąc letniego nadczłowieka. Łatwo domyślić się, kim jest Rafael, nasz Nieznajomy przystojniak. Jak paranormal paranormalem, bohaterka, choć inteligentna, w tej materii przejawia naprawdę duży procent naiwności i bezmyślności. Narracja pierwszoosobowa, siłą rzeczy sprawia, że na wszystko patrzymy jej oczami, co mnie momentami irytowało, bo zaczynałam watpić w jej zdolność logicznego myślenia. Na nic znaki, powiew siarki, ognie piekielne – dopóki ukochany słowem nie piśnie, kim jest, ona nic nie wie.
Szczęśliwie nie mamy do czynienia z kolejnym wampirem, wilkołakiem czy połączeniem obu. Autorka wymyśliła coś naprawdę dobrego, a przy tym pouczającego. Delikatnie bawi się w filozofa, opierając swoje dywagacje na sprawdzonych przysłowiach. Zabieg przyjemny, aczkolwiek nienaturalnie wygląda w ustach nastolatki – nawet, jeżeli czerpała z babcinych zasobów.
Bohaterzy nie porażają głębią, ale przecież w tego typu książkach, nie będziemy bawić się w egzystencjalistów. Główna bohaterka momentami wymyka się z szablonu, nie jest typową szarą mychą, jaką zwykle raczą nas autorki paranormal romance. Ma swoje humorki, dobrą rodzinę, oddaną przyjaciółkę, jest też wróg godny potępienia, nawet cichy adorator się pojawia.
W większości dialogi przechodzą gładko przez gardło poszczególnej postaci, jednakże zdarzają się zgrzyty, napady drętwoty, słowem niedociągnięcia. Świat przedstawiony ogranicza się do Starego Lasu i Mokrych i to jest największy plus powieści. Małe, polskie miasteczko, klimatyczne, czarujące swoją prostotą i tajemnicami, które skrywa przyroda. Momentami bajkowe, przypominało mi trochę o opowieściach dziadka, które sprawiały, że okolica, z której pochodzę przez długi czas była zamieszkiwana przez wredne wilki, porywające dzieci sowy czy lisy, które bez oporów mogą zabrać ulubioną czekoladę.
Regułą bez żadnych wyjątków jest przesłodzone zakończenie. W romansach, nie ważne czy z wątkiem fantastycznym, czy bez niego, moment, gdy bohaterowie wyznają sobie uczucia, jest dla mnie definitywnym zakończeniem, jakiejkolwiek akcji, ekscytacji, mocy. Miód spływa z ust, myśli, ubrań, zaczyna obłapiać innych, tworzy nieprzebrane rzeki czułości i rozciapciania.
Mimo wszystko uważam „Laristę” za dobrą książkę dla nastolatki. W okowach pranormal romance autorka ukryła przesłanie, ładnie i zgrabnie prowadziła nas przez treść, pobudziła wyobraźnię, po prostu dała odpocząć. Na tyle przyciągnęła moją uwagę, że całość przeczytałam w jedną noc. Pojawieniem się Patryka i Zuzki Melissa Darwood daje nam cicha nadzieję na kontynuację z ciekawszymi bohaterami. Kto wie, co czas pokaże? Póki, co zapraszam was do odwiedzenia Starego Lasu, pełnego bagien, chłodu i niezwykłych tajemnic.