Mam słabość do książek, w których przewija się motyw wyjazdu na wojnę czy pójścia do wojska. Takie historie zawsze łapią mnie za serce, no i oczywiście zdarza mi się też na takowych nawet uronić łzę. Najnowsza książka Kasi Muszyńskiej jest właśnie taką powieścią, dla której dosłownie przepadłam. Moje serce nieraz rozpadło się na kawałeczki, nie wspominając o momentach w których przygnębienie ogarnęło nawet moją duszę! „Listy” czytałam trzy razy, z czego pierwszy raz to były rozdziały, które autorka na bieżąco mi podsyłała i powiem Wam, że byłam zachwycona tym w jaki sposób Kasia prowadziła całą fabułę, ale i nieraz potrafiła mnie zaskoczyć do tego stopnia, że nie mogłam się doczekać aż napisze kolejny rozdział i zobaczę go na swojej skrzynce pocztowej :P
„Gdziekolwiek teraz jesteś, wiedz, że kocham Cię całym sercem. Sercem, które bije tylko dla ciebie.”
Emery każdego dnia żyje nadzieją, że jej ukochany w końcu do niej wróci. Wyjechał on bowiem na misje do Afganistanu i niestety słuch o nim zaginął. Od dwóch lat dziewczyna pisze do niego listy, wciąż wierząc, że on je w końcu przeczyta. Niestety rodzina zaginionego chłopaka postanawia urządzić pogrzeb i oficjalnie się z nim pożegnać. Po prawdzie, tylko Emery wierzy, że on jeszcze żyje…Brat jej ukochanego Caleb, nie pała do niej sympatią, co bez skrupułów pokazuje spotykając dziewczynę na przyjęciu pożegnalnym. Czy to prawdziwa nienawiść, czy może za jego niechęcią kryje się jakaś druga strona medalu?
„Kluczę bez celu, zagubiona w plątaninie własnych emocji, nie mogąc znaleźć wyjścia. Jeszcze nie jestem gotowa wyznać Ci wszystkiego. Jeszcze nie potrafię nazwać tego, co czuję i przyznać się przed samą sobą, co to oznacza.”
Nic mnie bardziej nie łapało za serce jak te piękne listy, które Emery pisała do Cadena. O ludu, jak mnie się przykro robiło jak je czytałam. One były pełne nadziei, wiary i radości - autorka tak fajnie je napisała, że człowiekowi uśmiech sam pchał się na usta. Dopiero później gdy „zaczęło się dziać” tak wiele w życiu Emery, listy zaczynały boleć…cała sytuacja zaczynała boleć, a rozpacz głównej bohaterki udzielała się i mnie.
Główni bohaterowie zostali dopracowani w najmniejszym szczególe i choć czasem może się wydawać, że Emery sama nie wiedziała co robi, to tak właśnie miało być! Z jednej strony ta dziewczyna cały czas żyła nadzieją, a z drugiej ktoś jej tą nadzieje chciał zabrać. Miała prawo popełniać błędy i robić rzeczy, których by się po sobie nie spodziewała :) I w ten oto sposób jej relacja z bratem Cadena, Calebem, od samego początku była dość napięta. Sama go nie polubiłam, bo wydawał mi się taki gburowaty i zapatrzony w siebie, że na żywo z pewnością nie zostalibyśmy nawet znajomymi :P Ale z biegiem czasu autorka pokazuje nam jego drugą twarz przez co moje postrzeganie jego osoby zaczynało diametralnie się zmieniać.
„Listy w kolorze purpury” to niezwykle emocjonująca i poruszająca książka, w której nieraz będziecie się rozpływać nad wydarzeniami, ale tez nieraz będziecie czuli przygnębienie. To nie jest lekka historia, ale z pewnością się w niej zatracicie. Autorka bardzo umiejętnie wplotła w nią element tajemnicy i niepewności, a rozwiązanie zagadki rodziny Belmontów nie będzie tak oczywiste, jak moglibyście się spodziewać. Nieraz w swoich recenzjach wspominałam, że bardzo rzadko zdarza mi się płakać na książkach, ale w przypadku „Listów”, nawet taki głaz jak ja w końcu uronił łzę…ta końcówka rozbiła mnie emocjonalnie. Taka wisienka na torcie całej książki, zapadająca w pamięć na długi czas. Pomimo tego, że czytałam ją trzy razy, to i tak finalnie kończyłam tak samo - z rozmytym makijażem:P także szykujcie chusteczki i zabierajcie się za czytanie! Polecam cały serduchem!