Powiem szczerze: miałam w ogóle nie czytać tej książki. Mało tego, pierwszym momentem, w którym się o niej dowiedziałam, była recenzja na którymś z blogów. Wcześniej nie miałam pojęcia o jej istnieniu, chociaż popularna jest na całym świecie od dość długiego czasu. Recenzje jednak, jakie na jej temat do tej pory przeczytałam, delikatnie mówiąc, dobre nie były. Po co więc czytać coś, co jest tak krytykowane? Po co tracić swój cenny czas?
Pewnie zastanawiacie się więc, po co w takim razie sięgnęłam po tę książkę... Już odpowiadam: z ciekawości. Co w niej takiego jest, że stała się takim fenomenem, niemalże książką kultową w ostatnich kilku miesiącach? Powodowała mną głównie ciekawość. Poza tym pewnie bym jej nie przeczytała, gdyby nie wpadła w moje ręce jej anglojęzyczna wersja. Polskiej bym nie przeczytała, jednak jak zobaczyłam na półce u koleżanki słynnego Greya po angielsku - pożyczyłam. Tyle się naczytałam o polskim przekładzie, że szkoda mi było czasu i omijałam ją szerokim łukiem. Na wersję oryginalną jednak nagle nabrałam ochoty. Z ciekawości.
O czym jest "Pięćdziesiąt twarzy Greya" już każdy chyba wie, nie ma na świecie chyba osoby wśród czytelników książek, która by o niej nie słyszała. Nie będę się więc zagłębiać zbytnio w jej fabułę. Zresztą sama fabuła jest tu dość znikoma, ale dla niezorientowanych: Anastasia jest młodziutką, naiwną studentką, która pewnego dnia, w zastępstwie koleżanki, przeprowadza wywiad z równie młodym, bo 27-letnim przedsiębiorcą, paskudnie bogatym Christianem Greyem. Wtedy wszystko się zaczyna. Dziewczyna jest nim zafascynowana. Grey zdaje się odwzajemniać to uczucie (jeśli o jakimkolwiek uczuciu może tu być mowa)... No i się zaczyna. Ana zdaje sobie sprawę, że facet może być niebezpieczny, jest cholernie zmienny, nieprzewidywalny i do tego w pewnym momencie okazuje się miłośnikiem dość perwersyjnych zabaw w sypialni. Proponuje Anie pewien układ, a mianowicie BDSM.
Więcej pisać nie będę, bo nie ma co się zagłębiać w fabułę, czy akcję, której tutaj nie ma. Początek książki jednak nawet mi się podobał. Mowa tu o pierwszych dwóch, trzech rodziałach. Im dalej jednak w to brnęłam, tym było gorzej. Brak jakiejkolwiek akcji, nudne, powtarzające się dialogi przeplatane scenami dość ostrego seksu. Scenami, które wcale nie powodują tak wyczekiwanych wypieków na twarzy (no, może trochę na początku), ale które również są z czasem do bólu przewidywalne, a niekiedy nawet niesmaczne. Przewidywalne do tego stopnia, że z czasem zaczęłam myśleć: O nie, znowu?... Przygotowana byłam chociaż w tym temacie na coś bardziej gorącego, co pobudza wyobraźnię, a tylko się gorzko zawiodłam.
Nie mam pojęcia, jak autorka mogła stworzyć tak nieciekawą, naiwną i czasami wręcz głupią bohaterkę. Ana w ogóle nie wzbudza w czytelniku sympatii. Jej narracja pierwszoosobowa tylko mnie w tym utwierdziła. I, na Boga, co podkusiło autorkę, aby stworzyć coś, co Anastasia nazywa swoją "wewnętrzną boginią"?... Poza tym fakt, miłość potrafi naprawdę wyczyniać z człowiekiem różne rzeczy, ale to, na co godziła się Ana, spotkało się niekiedy z moim kompletnym niezrozumieniem. Jak kobieta może pozwolić facetowi na coś takiego, na to, aby robił z nią, co tylko chce?... Odezwały się tu nagle moje feministyczne zapędy, bo Ana jest tutaj wręcz zabawką dla Greya. A i Grey nie jest lepszy. Nieprzewidywalny do bólu mężczyzna, owładnięty chęcią rządzenia i panowania, do tego szalenie bogaty multimilioner, z niekończącymi się talentami, niebezpieczny, a do tego tajemniczy, co mnie irytowało w nim najbardziej. Gdzie my tu obserwujemy zmieniający się portret psychologiczny bohatera, to ja nie wiem. Bo dla mnie książka to nic innego jak przewidywalne dialogi między Aną a Christianem i pieprzenie się wszędzie, gdzie popadnie.
"Pięćdziesiąt twarzy Greya" do tego napisana jest tak prostym językiem, że nawet czytając ją po angielsku można to zauważyć już od pierwszych stron, nie sprawiła mi żadnego problemu, do słownika zajrzałam może z pięć, sześć razy na całe ponad 500 stron. Non stop powtarzające się zwroty i zdania (miałam powoli dosyć czytania o tym, jak Ana znowu przygryza wargę albo przewraca oczami, a Christian mówi do niej, że musi jeść), czasem do znudzenia... Dzięki Bogu nie muszę tu wspominać o polskim tłumaczeniu, bo zwyczajnie z nim nie miałam do czynienia, a pewnie wyszedłby na ten temat kolejny długi akapit.
Miałam dość spory problem z oceną tej książki. Dlaczego? Bo mimo tego wszystkiego, co wyżej napisałam, od skończenia tej książki zadaję sobie pytanie: Czy czytać dalej?... Czy jest w ogóle sens czytać kolejne dwa tomy? I powiem Wam, że mam nawet ochotę zrobić kolejny eksperyment (bo przeczytanie tej książki już nim było) i sięgnąć tym razem po polskie tłumaczenie... aby porównać sobie jedno z drugim. Nie wiem tylko, czy przypadkiem nie wyjdzie jeszcze gorzej. Być może więc zostanę przy oryginale. Bo jednak nie wykluczam przeczytania drugiej części, chociaż na pewno nie w najbliższym czasie. Mam ciekawsze rzeczy do roboty. Jednak jeśli chodzi o ocenę - ta książka nie jest dobra, nie jest nawet przeciętna - dlatego dostała ode mnie tak niską notę. To jest jeden wielki gniot, a autorka wplotła w niego "gorące" (wg niej) sceny sądząc, że wzbudzi to sensację i zainteresowanie - cóż, udało jej się to, bo książka stała się fenomenem na całym świecie. Dlaczego? Nie mam pojęcia, bo we mnie nie wzbudziło to żadnych uczuć - może jakieś były przed przeczytaniem, po skończeniu jednak zostało tylko rozczarowanie.
[
http://mojeczytadla.blogspot.com/2012/11/piecdziesiat-twarzy-greya.html]