Po przeczytaniu dobrej książki często rodzi się naiwne marzenie, by móc zobaczyć pisarza przy pracy, by móc wraz z nim porozmawiać o tekstach, o myślach kłębiących się w głowie, czy marzeniach. I pewnie to trywialne, ale podglądnięcie pisarza podczas pracy to triumf dla wiernego czytelnika. To wyróżnienie i zaufanie jednocześnie. I tym właśnie, takim uchyleniem drzwi do swojego świata jest „Galimatias...” włoskiej pisarki, Eleny Ferrante. Dlaczego? Bo Ferrante to ktoś okryty mgłą literackiej tajemniczości.
Elena Ferrante to zagadka. Osoba o nieznanej twarzy, głosie, adresie. Ferrante to ktoś znikąd, lecz dla czytelników ktoś stąd. Jest anonimowa i szanuje swoją prywatność i to od lat. Od czasu, gdy jej powieść stała się bestsellerem. Nie pokazuje się światu, a ze swoim agentem czy wydawcą kontaktuje się telefonicznie. Ona pisze i jest pisarzem i to ma znaczenie – tylko to się liczy. Cała medialna otoczka jej nie interesuje. Nie mają do niej zastosowania reguły rynku, czy wydawnicze powinności. Ferrante to ktoś kto jest, lecz go nie ma.
Czy poznajemy ją w książkach? W treści, czy fabule? Śmiem wątpić, bo który pisarz ceniący sobie ponad wszystko własną prywatność, obnażyłby się z szat w literackim świecie fikcyjnych bohaterów? Kto upychałby swoje wątki autobiograficzne między zdania powieści? Z pewnością nie ktoś pokroju zagadkowej Eleny Ferrante. To byłoby zbyt proste i zbyt oczywiste. Są bowiem światy, które trzeba rozdzielić. Jest literatura i wejście w kreowanych bohaterów, ale jest i ona, osoba z piórem. Ferrante siebie pozostawia poza stronami książki. Dobry pisarz zwodzi czytelników, daje im coś, co wydaje się być namiastką jego samego, a co stanowi jedynie fikcję. Dobry czytelnik zaś szuka drugiego tła, analizuje treść z wątkami i z osobą piszącego, myśli poszukując iskierki prawdy o twórcy. A ta jest enigmą... Tajemnicą rozpalającą wyobraźnię ...
Jej powieści się pojawiają, reżyserzy ekranizują je przerzucając na mały ekran. Ferrante jest ciągle obecna. I to jest to, czego chce i co ma. Dlatego „Galimatias...” jest poniekąd prezentem dla czytelników. To zbiór korespondencji, udzielonych wywiadów i maili. Zdradza w nich nieco siebie. Mówi i pisze o tym, czego nikt nie wiedział, a jedynie się domyślał. Zahacza o dorastanie, o feminizm, o macierzyństwo. Ujawnia też emocje jakie w niej siedzą podczas pracy i jakie jej permanentnie towarzyszą. Pisze o pisaniu, o pasji pisania i tworzenia, ale i o strachu i wątpliwościach. Oto puszcza w świat dwoje literackie dziecko, które od momentu wydania dojrzewa i broni się samo. Odpowiada za siebie. Ona go tylko „urodziła”, jest jego matką, ale nic poza tym.
Takie jest podejście Ferrante do swoich dzieł, bo tym się stały jej książki. „Galimatias...” to poniekąd muśnięcie jej samej. To wspaniała lektura, która uzmysławia ci, jak wrażliwą i delikatną jest osobą. Jak bystrym obserwatorem życia i samej siebie. Mówi o sobie pisząc, a ile w tych słowach prawdy? Ile w tym galimatiasie jest jej samej?
Czytanie sprawia przyjemność. Od początku wnikasz w treść nawet jeśli nie wiesz kim jest autorka. Ten prywatny świat ukazany w listach pociąga, pasjonuje i ciekawi jednocześnie. Lecz na końcu zastanawiasz się - ile w tym prawdy?
„Galimatias...” jest konglomeratem myśli, stylów czy skojarzeń. To też książka o dramacie, o smutku i strachu.
„Galimatias...” jest tak naprawdę o człowieku. O ludzkiej psychice, marzeniach i pragnieniach. To pamiętnik, którego pisanie pomagało Ferrante i co czujesz podczas lektury. Tobie też pomaga...
#agaKUSIczyta