O czym jest "Omaha 06:29"?
To książka znudzonym, rozwydrzonym i bogatym facecie, Jayu Harderze, wchodzącym w kryzys wieku średniego, który wykorzystuje informację od swojego kumpla o kinie oferującym niezwykłe doznania. I jak się okazuje, nie są to doznania natury pornograficznej, a to właśnie bohater początkowo podejrzewał.
Obaj panowie decydują się pójść i obejrzeć film, który okazuje się być wyjątkowo naturalistyczną w doznaniach fizycznych relacją z lądowania aliantów w Normandii. Na twarzy czuć odrzucany wystrzałami piasek, kule fruwają dookoła, raniąc nawet widzów. Nasz, tfu!, jaki nasz? Bohater Roqforta postanawia sprawdzić, skąd te kule się biorą i przełazi... na drugą stronę rzeczywistości.
Wraca i zaczyna kombinować: a może by tak...
No i zaczyna się to "a może by tak", czyli klasyczna wyprawa spragnionego przygód i dysponującego kasą chłopca. Klasyczna dla podróży w czasie, bo mamy większość dekoracji, jakie występują w tego typu książkach: bohater z przyszłości przybywa w przeszłość, dysponuje inną technologią, coś tam robi i to jego działanie powoduje subtelne/mniej subtelne zmiany historii. No i najlepsze ze wszystkiego - czasem występuje "zła korporacja". Tu występuje. Ale za mało jej i nie wybrzmiała, jak powinna była IMHO.
Nie będę ujawniać więcej szczegółów, choć trudno pisać o tej książce i nie zdradzić, o co chodzi. A to cytat, który ją podsumowuje:
"[...] instynkt samozachowawczy i logika poległy w starciu z ekscytacją i ciekawością". [s.95]
Nie mogłabym tego ująć lepiej!
Plusy książki
1. Szybka akcja. Nie ma tu popitalania, przeszukiwania głębi duszy i rozważania subtelności psychologii. Nie ten typ książki. Tu jest wybuch za wybuchem, flaki są wszędzie, podobnie jak kurz, dym no i zapach paskudnego, wojskowego żarcia. I do przodu, do przodu, bo wojna nie czeka i sama się nie wygra!
2. Prawda historyczna - oczywiście do pewnego momentu. Roqfort wie, o czym pisze. Lądowanie w Normandii ma historycznie "rozklepane". Lubię takich autorów, którzy historii nie traktują jak markietanki i nie poczynają sobie z nią brutalnie. Szacunek, panie Mariuszu.
Jestem wielbicielką detali, a te są oddane w "Omaha 06:29" z miłością - tak bym nawet powiedziałabym. Szczegóły uzbrojenia, jego działania, układ terenu - wszystko to - smakowite ponad miarę.
3. Język. Jestem - niestety - zwolennikiem naturalizmu językowego. Sama lubię mocny język i doceniam jego odpowiednie użycie w literaturze. Nic mnie bardziej nie irytuje, niż bohaterowie mówiący "poza charakterem", jak na przykład żołnierz - taki zwykły trep, nie oficer - mówiący prawie heksametrem daktylicznym. Każda profesja, każdy stan, każdy człowiek mówi w bardzo specyficzny sposób. Używamy innych metafor, robimy inne błędy językowe, poruszamy się dość sprawnie w pełnym spektrum pomiędzy granicami wyznaczającymi język "bardzo wulgarny"/"niezwykle kulturalny". Tak robimy.
Podobnie powinni mówić bohaterowie książek. Powinni mieć swój własny język.
U Roqforta mają! Wkurza mnie ideologicznie język bohatera (moich irytacjach napiszę poniżej), ale i Jay (czyli właśnie główna postać "Omaha 06:29") i jego przyjaciel Bill są językowo rozpoznawalni.
4. Pomysł. No może nie nowy, ale w miarę fajnie rozegrany. Ingerencja człowieka w kluczowe punkty historii... kto z nas się nie zastanawiał, co byłoby gdyby...? Kto nie wyobrażał sobie, że zmienia bieg historii? Ot - wpada, podkłada nogę Napoleonowi i już, dzieje Europy toczą się inaczej, "lepiej"?
No, OK, przyznaję - to moje marzenie, nie znoszę kurdupla i tyle. Nigdy nie kibicowałam Cesarzowi Francuzów.
Ale tak serio - nie chcieliście mieć możliwości cofnięcia się w czasie, do bardzo konkretnego momentu, i zadziałania? Ja - wiele razy! To takie "dzieciakowate" marzenie, takie fajne. W "Omaha 06:29" Mariusz Roqfort je realizuje.
5. Bohaterowie, szczególnie główny. Tak! Mimo mojej charakterystyki na początku wpisu! Są tak napisani, że nie da się ich przytulić do piersi i polubić. Nie da się być po ich stronie! I uważam - contra spem spero - że to celowy zabieg autora, bardzo zresztą ciekawy. Można ich wziąć, "jak są napisani" i uznać, że mamy do czynienia z parą następujących postaci - tu przepraszam za wyrażenie - z bucem i jego nieogarniętym kolegą, ale czuję w tej kreacji ironię, i to jest fajne. Tacy mieli być, mieli mieścić się w tradycji wszystkich Johnów Rambo i Johnów McClane'ów popkultury.
Abstrahując od ironii, której istnienie założyłam, to jasno trzeba powiedzieć, że Jay Harder został napisany jako wielce wkurzający mizogin, wywodzący się z tradycji z lekka i powierzchownie wykształconych rednecków i innych strażników Teksasu. To jeden z tych kolesi, co to wszystko wiedzą, nikogo nie lubią, nawet siebie, wszyscy odmienni od niego są dla nich dewiantami. Przeszkadzają mu kobiety w ogóle, szczególnie te o figurze innej niż modelki, zwłaszcza gdy noszą legginsy. Rap i raperzy są fuj (prócz Eminema, bo jest biały), o gejach to nawet nie będę mówić. Niektóre metafory są naprawdę paskudne. To mówię serio. Paskudne i bolesne.
Na początku książki narrator przedstawia bohatera i podkreśla, że Jay nie wyjechał z Cleveland. Też mi bohaterstwo! Myślę, że po prostu jego horyzonty są w sam raz dla tego miasta. Gdzie indziej Jay - z tą jego mizoginią, rasizmem i homofobią - czułby się jak po prostu źle.
6. Odniesienia do popkultury. Roqfort rozsiał po narracji różne perełeczki. Znajdziecie na przykład szeregowca Ryana. To pokazuje, że autor umie się bawić i w zabawę wciąga czytelników.
7. Zakończenie. Fajne! Suspensowe! Ale - choroba jasna - pokazuje, jaki potencjał tkwi w książce i jak bardzo nie został zrealizowany!
No a minusy?
A Zakończenie sugeruje, że książka mogłaby być o wiele bardziej pokręcona, głębszą i przez to ciekawsza - ale pisać o tym więcej nie będę. Podobnie jak z kwestią ironii w kreacji bohaterów i z tym zgadzać się nie trzeba. Przeczytajcie "Omaha" i sami zdecydujcie.
B. Wiarygodność psychologiczna postaci. Wszystkich.
Główny bohater - Jay Harder - mógłby wygrać w pojedynkę II Wojnę Światową! W dodatku wszyscy na froncie go lubią i przyjmują z otwartymi ramionami! Serio!
Wyobraźcie sobie - środku alianckiego desantu, w środku krwawej jatki pojawia się ktoś, kto wie za dużo, ma za mocną broń i... to jest dla Was ok. W jakim świecie?
Nie, no żołnierze dziwią się, ale nie tak, żeby patrzeć darowanemu koniowi w zęby. Co to, to nie! Chodź, Jay, uratuj nam naszą kolektywną, aliancką dupę! W końcu im mniej żołnierzy stracimy teraz, tym lepiej, nie? Mięso armatnie zawsze się przydaje. Serio - niewiele tam widać zastanawiania się, skąd się koleś wziął i jakie ma zamiary. Z przyszłości jesteś? Super! Jedziemy na Szkopa!
Oczywiście, że przerysowuję. Ktoś tam ma olej w głowie i zadaje pytania, ale efekt jest, jakby ich nie zadawał. A Jay idzie i zabija. Nawet raz czy dwa ma wyrzuty sumienia, bo to - wiecie - pierwsze trupy na koncie, ale jest tak szczęśliwy, że jest w środku zawieruchy i ma wpływ na historię, że szybko mu ta cała psychologia przechodzi.
Innymi słowy - o ile materialna strona konfliktu zbrojnego jest dobrze napisana i udokumentowana, to psychologia i motywy działania postaci - leżą i kwiczą.
C. Minus kolejny - redakcja.
No, niestety było kilka błędów, które mi w zębach zagrzytały. Redakcja nie poprawiła na przykład kalki z angielskiego "wziął łyk kawy" [s.11] i nie przełożyła tego na polski. Jest sporo błędów interpunkcyjnych, także tych bardzo irytujących. W scenie w sklepie z bronią Jay dwa razy dostaje blister baterii do noktowizora itp, itd.
Szkoda, serio - szkoda, bo to jest jak piasek w kostiumie kąpielowym, niby nic, a przeszkadza w cieszeniu się okolicznościami przyrody.
"Cokolwiek by się nie działo z Jayem i jego pozbawionym kręgosłupa przyjacielem Billym - dobrze im tak". Tak sobie pomyślałam, zamykając książkę.
"Omaha 06:29" Mariusza Roqforta czyta się bardzo szybko. Sprawnie napisana książka z potencjałem i wk...cym głównym bohaterem.
Książkę przeczytałam dzięki Klubowi Recenzenta portalu nakanapie.pl