Zdarzyło się nie raz, że ktoś z nas był zmuszony do spaceru po uśpionych ulicach miasta. Wtedy każdy zakamarek zdaje się być ślepą uliczką, a przypadkowo napotkani ludzie sprawiają wrażenie tych morderców, jakich to się widziało w wielu serialach kryminalnych. Serce zamienia nam się w przerażonego kolibra pragnącego wydostać się z kościstej klatki. Tylko co byśmy zrobili, gdyby okazało się, że naszym utrapieniem mogą być... nowonarodzone wampiry?
Niektórzy mieszkańcy Nowego Jorku mieli już możliwość poznać tych krwiopijców, ale to nie skończyło się dla nich dobrze. Młodziaki żerujące na ludziach zaalarmowały Kirę Santiago, która nie zamierzała im tego popuścić. Każdy, który stanął na jej drodze, nie mógł liczyć na ulgi niczym wielodzietne rodziny w komunikacji miejskiej.
Tylko skąd tyle nowonarodzonych, o których nawet nie wiedział ten najważniejszy z nich, Quentinem? I kto jest na tyle odważny, by tworzyć je i wysyłać w teren wbrew swemu prawu? A może ten zabieg ma jakieś znaczenie, którego sens musi odkryć sama Kira?
To nie jest moje pierwsze spotkanie z twórczością Anny Grędy. Ponad dwa lata temu miałam przyjemność przeczytać spod pióra tej autorki „Angelusa”, pierwszy tom serii „Requiem dla aniołów”. Niestety nie przypadł mi do gustu, dlatego też obawiałam się kolejnego spotkania z panną Grędą. Do „Ogara...” przekonała mnie jednak myśl, iż autorka przez ten czas mogła popracować nad sobą w kwestii literackiej. Jednak czy miałam rację?
Główna bohaterka, Kira Santiago nie jest byle kim. Kobieta – hybryda, która nie da sobie dmuchać w kaszę. Pewna siebie łowczyni o ciętym języku i potężnej aurze, która potrafi usadzić nawet najpotężniejsze istoty z mitów i legend. Kiedy w jej mieście zaczyna się źle dziać zwołuje ona swoich przyjaciół, którzy pomogą rozwikłać jej tajemniczą zagadkę. W ten skład wchodzą: Charlotta i Frederic (o których wiemy tylko tyle, iż to są czarodzieje), mroczny i potężny szaman Silvyr, bardzo ludzka wampirzyca Amelia oraz ciekawski demon Flesh, który dołącza do tej bandy dopiero po jakimś czasie.
Przyznam szczerze, że Kira ma w sobie to coś, co mnie irytowało. Może to ma też związek z tym, że już raz miałam styczność z bohaterką o tym imieniu i była tak samo uparta, jak ta? Nie jestem tego pewna, ale może być też i tak. Dodatkowo na początku nie umiałam się przyzwyczaić do tego, że rozmawia ona w swojej głowie ze swym wewnętrznym ogarem, Banshee. Miałam wrażenie, iż to zostało ściągnięte z „Intruza” bądź z „Pięćdziesięciu twarzy Greya”, gdy tamta coś robiła (dla tych, którzy nie wiedzą, o czym ja mówię – w PTG Ana posiada Wewnętrzną Boginię). Z czasem jednak przyzwyczaiłam się do tego i czytanie jakoś mi szło.
Inaczej jednak było z Amelią, wampirzycą, która miała w sobie więcej z człowieka, niżeli z krwiopijcy. Jej chęć asymilacji z ludźmi była taka... naturalna. Widać po niej, iż nie jest pogodzona ze swoim losem i nie umie zaakceptować faktu o swym martwym sercu. Strasznie jej współczułam, gdy opowiedziała swoją historię, ale wydawało mi się ona za krótka. Chciałabym jej więcej. O wiele więcej!
Inne postaci również odgrywały tutaj swoją rolę, ale zauważyłam, że kilka z nich jest tu tylko po to, by zapchać nieco fabułę. Takie jest moje odczucie. To boli!
Czuję jednak niedosyt z tego powodu, iż bardzo szybko odkryto, kto stoi za nowonarodzonymi wampirami odstawionymi z kwitkiem oraz najważniejsze – więcej było tutaj skupiania się na nieistotnych rzeczach, a te ważne zostawały w pewien sposób odtrącane, odpychane od wyjaśnień. Dopiero w połowie „Ogara” powoli zaczęłam się wciągać w całą historię, ale po męczącym prologu i topornych pierwszych rozdziałach to już nie było to samo. Zabrakło tego wielkiego efektu wow, ale nie mogę powiedzieć, że nie jestem zaskoczona. Również szybkie odnalezienie twórcy świeżych krwiopijców jest dla mnie minusem. Myślałam, że to zostanie rozwiązane w dalszej części, a tu niespodzianka – mamy podanego sprawcę na tacy! Posolić czy polać sokiem z cytryny?
Pióro autorki uległo znacznej poprawie. Opisy są o wiele żywsze, bardziej realistyczne, a dialogi nie są wymyślone na poczekaniu i nie czuć od nich żadnej sztuczności. Jednak mogłabym się przyczepić do nadmiaru tego pierwszego. Owszem, bywają ludzie, którzy uwielbiają, gdy jest ich dużo, ale ja wolę wyważone proporcje. Mam nadzieję, że w kolejnych tomach ta sytuacja znacznie się poprawi.
Podsumowując:
Bywają wzloty i upadki. Anna Gręda dopiero się rozkręca, ale już dziś mogę powiedzieć, że mimo tylu minusów ta seria ma w sobie pewien potencjał, który mi mówi, że gdyby wydano ją za granicą to zapewne stałaby się bestsellerem. Niestety mieszkamy w Polsce i nasze rozwijające się perły są niczym czterolistne koniczyny upchnięte między tymi trójlistnymi.
Książkę polecam fanom fantastyki, którzy nie wymagają od książek ogromnej dawki przepychu. „Ogar Boga. Popiół i piach” to przyjemna lektura, do której trzeba przywyknąć, by móc się wgryźć w fabułę. Wiem, że wśród was znajdą się tacy, którym ta książka przypadnie do gustu i z przyjemnością zawyjecie do księżyca.