Chciałam przeczytać tę książkę, odkąd się o niej dowiedziałam. Odsuwam na bok to, czy jest ona wystarczająco dobrym thrillerem, bo chociaż wg mnie jest, nie ze względów gatunkowych po nią sięgnęłam.
Odruch porusza trzy ważne wątki, oczywiście powiązane ze sobą. Najważniejsze jest wg mnie przypomnienie, że człowieka określa i wyposaża to, co dostaje on i czego doświadcza w domu rodzinnym. To jest twoja wyprawka, twój posag, twój balast, twoje wszystko. Przyszłość nie zamiecie przeszłości pod dywan, choć oczywiście możesz próbować brudny stół nakryć czystym obrusem.
Konsekwencją tego jest wątek drugi: macierzyństwo – niechciane i chciane oraz bycie niekochanym dzieckiem i nierozumianą, osamotnioną matką. I wątek trzeci: łatwość widzenia rzeczy takimi, jakimi chcemy je widzieć, bo prawda dostrzeżona nie daje się dłużej ignorować i wymaga, by się nią zająć, by przynajmniej spróbować rozwiązać problem. To trudne. Lepiej upiec ciasteczka, zrobić pranie, posprzątać i w ten sposób zachować pozory kontroli nad wszystkim..
Historię poznajemy z perspektywy czasu i z punktu widzenia Blythe – głównej bohaterki, żony Foxa, matki Violet i Sama. To właśnie Blythe dźwiga ten bagaż trudnych doświadczeń z przeszłości i wydaje jej się, że Fox będzie tym, który ją od niego uwolni. Fox jednak nie ma takiej mocy. Zagłusza tylko przeszłość, odbiera ten bagaż z rąk przyszłej żony i przechowuje przez jakiś czas. Blythe pragnie być matką – nade wszystko inną niż jej własna matka. I zostaje nią, ale tylko dla Sama. Najpierw rodzi się Violet, z którą od początku Blythe nie nawiązuje żadnego porozumienia i szybko dostrzega w niej oznaki dziwnego, nietypowego dla dziecka zachowania. Córka z wyrachowaniem, zamierzonym okrucieństwem i bez skrupułów odpycha matkę, są też sygnały z przedszkola, że i wobec innych dzieci zachowuje się niepokojąco. Dziewczynka ewidentnie ma poważne zaburzenia psychiczne, ale Fox, którego Violet ślepo akceptuje i uwielbia, znajduje na to złote rady w rodzaju – postaraj się, naucz się ją kochać i inne tego typu brednie, które nie mogą się sprawdzić. Blythe nie jest w stanie przebić muru, jaki wokół siebie wzniosła córka i też dopuszcza się uchybień podczas opieki nad nią. Wzajemna nienawiść i obrzydzenie wobec siebie narastają. Problem pozostaje nierozwiązany, co doprowadza do tragedii.
I o tym właśnie jest ta książka: o bezsensowności prób tworzenia czegoś nowego, jeśli nie skończyło się i nie zamknęło starego. Są to próby skazane z góry na porażkę. Nie można dawać nowego życia, jeśli nie uporało się z własnym – dzieci niekochane przez matki i nieumiejące kochać powołują na świat kolejne taki same dzieci. Ilu ludzi ma taką świadomość? Blythe obarczona doświadczeniami matki i babki przekazuje je w niechcianym darze swojej córce Violet. Ten łańcuch można by przerwać, gdyby kobiety – bohaterki tej powieści i kobiety w ogóle – otrzymywały faktyczne, a nie pozorowane wsparcie i fachową pomoc.
Osobną sprawą jest macierzyństwo jako najwyższy przejaw kobiecości (pada w książce takie stwierdzenie). Coraz częściej, choć wciąż zdecydowanie za rzadko, nie traktuje się kobiet jako ułomnych z powodu tego, że z własnej woli nie zostały matkami. Dopóki nie przyjmiemy za normalność, że niektóre kobiety chcą mieć dzieci, a inne nie chcą i jest to decyzja, którą tak samo mamy prawo podjąć jak wszystkie nas dotyczące – będą i nieszczęśliwe matki, i nieszczęśliwe dzieci. Takie jak Etta, Cecilia, Blythe i Violet na różnych etapach swojego życia.
Ashley Audrain umie pisać, opowiada przekonująco, akcję prowadzi wartko. Poza tym ze swoim Odruchem wstrzeliła się w odpowiedni czas i dlatego mam nadzieję, że książka nie będzie traktowana jedynie jako dobra powieść z przykuwającą uwagę fabułą, ale jako głos w ważnej sprawie. Mówi to kobieta, nie matka.