Diney Costeloe to brytyjska pisarka, autorka powieści osadzonych w realiach II wojny światowej. „Skradzione dziecko” to jej trzecia wydana w Polsce powieść.
Playmouth w trakcie II wojny światowej. Po raz kolejny w mieście wyją syreny. Rodzina Shawbrooków ucieka do pobliskiego schronu, licząc na to, że bombowce nie nadlecą. Matka i najmłodsze dzieci są już w schronie, nieco starsza Vera wkrótce do nich dołącza. Brakuje ojca rodziny, który tego dnia jest w pracy. I, jak się okazuje, najmłodszego z rodzeństwa – Freddiego. Kiedy Vera, która tak naprawdę jest matką chłopca, a nie jego siostrą, orientuje się, że chłopiec został w łóżeczku, wybiega ze schronu, aby go odnaleźć. Jednak nie jest bezpiecznie, bomby już spadają na miasto. Następnego ranka pewien chłopiec wychodzi sprawdzić okoliczne zbombardowane domy w poszukiwaniu łupów. To on słyszy płacz dziecka i informuje o tym sierżanta Colina Petersona, który akurat jest na służbie. Colin z narażeniem życia wynosi z walącego się budynku kilkumiesięcznego chłopca. Nie wie, kim on jest, ale zamiast od razu zanieść go do opieki społecznej, gdzie będzie mogła szukać go rodzina, zabiera go do własnego domu. On i jego żona Maggie niecały rok wcześniej stracili własnego syna zaraz po porodzie. Od tego czasu kobieta jest w żałobie, nie ma w niej życia. Kiedy widzi chłopca przyniesionego przez męża, od razu widzi w nim Rogera, swojego zmarłego syna i tak zaczyna go traktować. Nie przestaje nawet wtedy, kiedy wie, kim jest chłopiec i że szuka go rodzina. Ukrywa się z nim, aby prawdziwa matka nie mogła go odnaleźć i zabrać ze sobą. Jak skończy się ta historia? Czy Vera odnajdzie swojego syna? Co stanie się z Maggie?
O tym, że „Skradzione dziecko” jest powieścią opartą na faktach dowiedziałam się już po przeczytaniu książki. I aż nie mogłam uwierzyć. Bo to jedna z najbardziej poruszających historii, jakie miałam okazję w swoim życiu czytać. Naprawdę ciężko jest uwierzyć, że mogła wydarzyć się naprawdę. Już sam fakt, że wydarzenia rozgrywają się podczas II wojny światowej pozwala sądzić, że lektura nie będzie łatwa. Ale coś takiego na dokładkę, to już prawdziwy emocjonalny huragan. Wylałam morze łez, czytając tę powieść. Od początku dzieje się tu bardzo dużo. Losy dwóch rodzin, które powiązało ze sobą niemowlę zaczynamy poznawać od utraty przez Maggie i Colina Petersonów ich własnego syna Rogera. Kobieta się załamuje i nie potrafi odzyskać chęci do życia. Zaraz potem przenosimy się do domu rodziny Shawbrooków i obserwujemy ich ucieczkę do teoretycznie bezpiecznego schronu. Po czym wydarza się kolejna tragedia. I to na niespełna kilkudziesięciu stronach. Nie wiadomo, co stało się z Verą, która wybiegła ze schronu w trakcie bombardowania, aby zabrać z mieszkania swoje maleńkie dziecko. Wiemy, że tam nie dotarła, bo następnego ranka Colin ratuje właśnie to niemowlę z walącego się budynku. Splot okoliczności prowadzi do tego, że dziecko zostaje z Maggie, która traktuje go jak własnego syna, nawet wtedy, kiedy wie, że ktoś go szuka. Im bardziej Freddie jest poszukiwany, tym większą motywację ma Maggie, żeby się ukryć. I trzeba przyznać, że jest dość kreatywna w szukaniu pomysłów na to, gdzie może się z dzieckiem podziać i jak zmylić tropy. Ma też świetną intuicję, co ratuje ją od wpadki kilka razy. Od samego początku czytelnik trzyma kciuki za Verę, matkę Freddiego i resztę jej rodziny, aby odnaleźli dziecko. A nie jest to łatwe, bo po pierwsze trwa wojna, po drugie możliwości organów ścigania są mniejsze niż obecnie. Z drugiej strony jednak można mieć wątpliwości, przynajmniej na początku. Bo przecież Shawbrookowie zostawili malucha samego w trakcie bombardowania i gdyby nie Colin malec nie miałby szans na przeżycie. Przetrzymywanie dziecka tak właśnie tłumaczy sobie Maggie, nawet kiedy już wie, że rodzina nie porzuciła malca celowo.
Książka bardzo wciąga, a akcja jest szybka. W tle toczy się wojna, na pierwszym planie pozostają losy obu rodzin i oczywiście poszukiwanie skradzionego dziecka. Autorka skupia się w powieści na sile matczynej miłości i ukazuje ją na przykładzie dwóch kobiet – prawdziwej matki chłopca i tej, która się nią stała przez przywłaszczenie. Bardzo dobrze pokazuje, jak wiele jest w stanie znieść matka, aby ochronić dziecko, które kocha nad życie. Jak wiele potrafi poświęcić i do czego jest w stanie się posunąć. Bardzo szybko się tę książkę czyta, nie można się oderwać. Styl autorki jest przystępny, język łatwy, zrozumiały dla każdego. Zakończenie satysfakcjonuje, chociaż, jeśli się wie, że ta historia wydarzyła się naprawdę, chciałoby się znać jej ciąg dalszy. Szczególnie, jeśli chodzi o to, co stało się z Maggie. „Skradzione dziecko” zaliczyłabym do powieści obyczajowych z elementami romansu i wojną w tle. To historia pełna emocji, tych bolesnych, rozdzierających serce na milion kawałków, ale też tych bardziej pozytywnych: radości, nadziei i miłości. Dużo w tej powieści śmierci, szczególnie na początku. Jednak, gdyby nie ona, powieść straciłaby na wiarygodności. Bo przecież trwała wtedy wojna i straty w ludziach były czymś nieuniknionym. Jeśli chodzi o bohaterów, są skrojeni przyzwoicie, na tyle, aby po zakończeniu lektury poczuć ich brak. Z łatwością wchodzi się w ich skórę i odczuwa wszystko razem z nimi. Szczególnie ciekawa jest kreacja Maggie, która jest jak kameleon i potrafi skutecznie wtopić się w tło, nawet mając przy sobie tak charakterystyczne dziecko jak Freddie.
„Skradzione dziecko” skradło moje serce na tyle, że mam ochotę sięgnąć po wcześniej wydane w Polsce powieści autorki. Mam nadzieję, że skradnie również Wasze. Polecam!
We współpracy z Wydawnictwem Kobiecym.