„Strach Mędrca” to drugi tom „Kronik Królobójcy”. Jest kontynuacją „Imienia wiatru”, najlepszej książki, którą czytałam w ubiegłym roku. Sięgałam po nią z nielicznymi obawami. Strach jeszcze nie do końca zamknął mnie w swoich objęciach, ponieważ tom drugi tej wspaniałej historii został podzielony na dwie części. Nie musiałam się obawiać, że zatracając się w tej książce, podobnie jak w jej poprzedniczce, stracę siebie. Raczej zrobiłabym to, nie mogąc sięgnąć po trzeci, a zarazem ostatni tom. Byłam bezpieczna. Na razie.
„Mędrzec obawia się tylko trzech rzeczy: morza w czasie sztormu, nocy bez księżyca i furii człowieka łagodnego”.
W zaciszu gospody Kvothe cały czas mierzy się ze swoją historią. Tym razem opowieść o Akademii i wydarzeniach z nią związanych, nabiera głębszych barw. Zdecydowany nauczyć się magii imion bohater próbuje przekonać do siebie mistrza Elodina. Sukces rodzi jednak zazdrość, a jego wrogowie, przede wszystkim Ambrose, nie śpią. Goniąc za Chandrianami, w pragnieniu zemsty, nasz bohater zaczyna gubić niewinność.
Odsłona druga „Kronik Królobójcy” miała coś w sobie. Nie mogę temu zaprzeczyć. Na początku trochę się wahałam. Cały tom został podzielony na dwie części. Bałam się, że pierwsza zostanie pozbawiona blasku, który można było zauważyć w „Imieniu wiatru”. Na szczęście się tak nie stało. Nasz główny bohater cały czas pozostał taki sam. Troszeczkę nieprzystępny, brnący do celu. Jednakże wszystko ma swoje konsekwencje. Może nie tyle co jego czyny, a ich konsekwencje umiały bardzo mocno zaskoczyć. Nie raz przekonałam się, że być może już trochę zagłębiłam się w świat Kvotha, to i tak nie potrafię dostrzec jego natury. Całkowicie pojąć fabuły. Zrozumieć jej. Wyprzedzić.
Na początku bardzo się irytowałam. Później zauważyłam, że powoli zaczynam od nowa zakochiwać się w tym wszystkim. Tym razem będąc przygotowana na ogromną niewinność i niepozorność początku i tak pozwoliłam, aby pułapka się zatrzasnęła. Od nowa zapoznałam się z całą tajemniczością fabuły, która jeszcze raz zrobiła na mnie ogromne wrażenie. Zatraciłam się w bohaterach i ich marzeniach. Uczuciach. Celach. Wszystkim tym, co się na nich składało. Każdy bohater miał coś w sobie. Jedni byli irytujący, wzbudzający mój gniew. Autor umiejętnie pokierował ich czynami. Pokazał mi ich powierzchowne jestestwo tylko i wyłącznie po to, żeby za kilka sekund zdezorientować mnie ich całkowicie odmiennymi poczynaniami. Bywało tak, że dopiero przy puencie potrafiłam zrozumieć żart. Nagle niezrozumiała sytuacja nabrała barw i stałą się banalnie pospolita. Czekajcie! Źle!
Po prostu w tej książce nic nie było banalne. Złożone. Znakomite. Przemyślane. Mogłabym użyć wielu epitetów czy zwrotów, ale w moim poemacie na cześć tej powieści nigdy nie powinno pojawić się słowo ”banalne.” Powiedzenie, że ta książka mnie uwiodła jest naprawdę bardzo … dobre. Tym razem zatraciłam się szybciej. Nie mogłam zasnąć. Cały czas powtarzałam sobie „Jeszcze tylko jedna strona… jeszcze tylko trochę…”. Traciłam poczucie czasu. Polubiłam to uczucie. Zaczęłam bardzo dobrze czuć się w świecie Kvotha. Jego przyjaciół i wrogów. Trosk i radości.
Gdybym tylko mogła znaleźć najlepsze określenie, które byłoby wszystkim, co dawałoby pełne spojrzenie na książkę, zrobiłabym to. Niestety taki zwrot nie istnieje. Mogę tylko powiedzieć, że książka jest wyborna. Jak nowy smak na języku, egzotyczny. Taki, którego jeszcze nie próbowaliście, ale szybko możecie się uzależnić. Mogę tylko zachęcić was do przeczytania. Nakłonić, żebyście spróbowali kilka pierwszych stron. Później całkowicie się zatracicie. Poczujecie i nie będziecie chcieli przestać. Mogę tylko mówić i mówić i mówić… a raczej pisać J. Podkreślić to tak głupim stwierdzeniem, a jednocześnie tak świetnie pasującym – Kto nie przeczyta, ten straci.
Ocena: 10/10